Dlaczego Buka pokochała Transylwanię, Rumunia cz. 3



Transylwanio nadchodzę….no może nie tak szybko :) Zacznijmy od początku, czyli genezy nazwy regionu. Transylwania to starsza nazwa  centralnej części regionu i pochodzi od łacińskiego słowa Trans Silvania oznaczającego „zalesie”. Inna nazwa to Siedmiogród, która jest bardziej popularna wśród Niemców i oznacza obszar „siedmiu grodów”  skupionych wokół byłej stolicy Hermannstadt (dzisiejszy Sybin).
A więc siedzę sobie spokojnie na dworcu w Gałaczu i czekam na mój bus do Braszowa. Koszt takiego biletu to 50 lei. Autobus odjeżdża o 16.00. Pan z okienka zapisał moje imię i nazwisko i obiecuje dać mi znać kiedy będę mogła już iść zająć swoje miejsce.
Podczas drogi w radiu leci piosenka „The Final Countdown” i biorę to sobie bardzo do serca bo kierowca jedzie niemal z szybkością światła :) Po drodze krajobraz się bardzo zmienia. Pojawiają się pagórki i w końcu góry. Góry to coś co Buka kocha prawie najbardziej.
Na którymś tam z kolei przystanków na trasie, obok mnie siada dziadek o dość intensywnym zapachu czosnku. Nie ma co się dziwić bo zbliżamy się do regionu gdzie żył legendarny Drakula. Ostrożności nigdy nie za wiele :)
Z jednym, 30 minutowym postojem ostatecznie o 21.00 docieramy do Braszowa. Nadmienię, że nie mam zielonego pojęcia gdzie spędzę nadchodzącą noc. Z pomocą przychodzą mi zgarnięte jeszcze w Bukareszcie ulotki i hostelach w Braszowie oraz kilka wydrukowanych jeszcze w Polsce propozycji hosteli. Ostatecznie decyduję się na Old Town Hostel, który upatrzyłam jeszcze będąc w Polsce na hostele.pl, ale korzystam z mapy na ulotce hostelu Gabriel. Taki myk :) Oba hostele są blisko siebie więc podchodzę do kiosku i kupuję bilet na autobus miejski w cenie 1,5 lei. Według mapy autobus linii 51 powinien dowieźć mnie niemal na miejsce. I właściwie tak było, no może musiałam podejść jeszcze jakieś 200 metrów, a po drodze udało mi się poznać turystę z hostelu Gabriel, który zapewnił mnie, że jak w The Old Town nie będzie miejsc to u nich na pewno są.

Ostatecznie bez większych problemów docieram na miejsce i wchodzę w bramę. Nigdzie nie wiedzę informacji o recepcji więc wchodzę do pierwszego lepszego pokoju i pytam o nią. Panowie kierują mnie na piętro więc tam się udaję. Recepcja znajduje się w średniej wielkości pokoju, który jednocześnie pełni funkcję „living roomu”. Od razu w ucho mi wpada język polski i okazuje się, że w jednym z pokoi na kilka dni zatrzymało się młode małżeństwo z 10 miesięcznym synkiem Gustawem, który akurat w tej chwili froterował podłogę na czworakach :) Ku mojej uciesze znajduje się dla mnie wolne miejsce w pokoju, uwaga „delux”. Cena noclegu to 45 lei, a wspomniany luksus dotyczy łazienki, która składa się na całość z pokojem. Łazienkę doceniłam bardzo szybko bo pokój był na dole, a kolejna łazienka na górze z tym, że przejście było na zewnątrz, a noce nie należały w tym regionie do najcieplejszych. Ostatecznie Pan Recepcjonista zaproponował mi 6 osobowy pokój i troszkę się załamałam mimo tego dodatku „delux”. Obiecał, że następnego dnia zwalnia mu się miejsce w 4-ce więc mnie przeniesie. Zeszliśmy na dół i okazało się, że moim pokojem na tą noc będzie ten, w którym pytałam się o recepcję. Karma :) Wbijamy do środka, oczywiście przypada mi łóżko na górze. Moi współlokatorzy to Niemiec Marcus, Australijczyk Dave i Holender Beat. Od razu znajdujemy wspólny język porównując nasze dotychczasowe podróże. Serio trafiło mi się tak wspaniałe towarzystwo, że nawet nie wiem kiedy na rozmowie upłynęło nam kilka godzin i dopiero po 2 w nocy położyliśmy się spać. W nocy pojawia się ktoś jeszcze. Rano okazało się, że wprowadził się do nas Japończyk, który zarządzał zmiany pokoju jak w swoim poprzednim łóżku znalazł karalucha. Od razu dodam, że nasz pokój był mega czysty, pościel pachnąca więc uff, udało mi się ominąć tę atrakcję :)

*Braszow (rum. Brasov) to miasto, które z pewnością zasługuje na krótką wzmiankę opisującą jego atrakcje. Miasto położone jest u styku 3 rumuńskich krain: Transylwanii, Mołdawii i Wołoszczyzny i jest 3 pod względem wielkości ośrodkiem Rumunii. To co od wielu lat najbardziej przyciąga turystów do tego miasta to Starówka, która jest bardzo dobrze zachowana, i sam urok tego miasta z przytulnymi pubami i knajpkami. Starówka, której centralną częścią jest Piata Statului to miniatura naszego Starego Miasta w Krakowie. Na środku znajduje się ratusz (Casa Statului), w którym mieści się muzeum historyczne.  Do Starówki można dojść m.in. uroczą uliczką A.Hireschera, przy której znajduje się ciekawy budynek z arkadami (Casa Hirscher), który służył cechom i kupcom. Takie nasze krakowskie Sukiennice w mniejszej formie. Stojąc na placu głównym Starówki od razu w jednym z rogów w oczy rzuca się duża bryła Czarnego Kościoła (Biserica Neagra). Nazwa kościoła związana jest z pożarem, który częściowo mniszył budowlę w 1689 roku. Późnogotycki kościół góruje nad panoramą miasta. Szczególnie rzuca się w oczy ze wzgórza przy Białej Wieży (Turnul Alb). Jej „siostrzana” Czarna Wieża (Turnul Negru) już nie robi takiego wrażenia. Dzielnicę, którą koniecznie trzeba zobaczyć to Schei, która nie jest tak odremontowana jak Starówka i przez to jest zdecydowanie bardziej swojska.


 
Śniadanko zjadamy razem, moi nowi koledzy i rodzice Gustawa. Marcus pokazał mi super fajne fotki znaku Brasov, które niczym napis Hollywood, dumnie górują nad miastem, a które zrobił podczas zeszło dniowego zachodu słońca. Ku mojej rozpacz 10 minut po wyjściu z hostelu zaczyna padać deszcz. Moje czeszki, które towarzyszą mi zawsze i wszędzie od razu z koloru białego zmieniają swoje czubki w szary kolor. Wracam do hostelu i decyduję się na lekturę do czasu ustania deszczu. 



Po 2h stwierdzam, że chyba deszcz tego dnia przejął kontrolę nad pogodą w Braszowie wiec postanawiam ciepło się ubrać i zmierzyć z tą aurą. Najpierw atakuję wzgórze Tampa – 955 m n.p.m. i wspomniany napis. Na wzgórze można wejść pieszo, ale biorąc pod uwagę pogodę decyduję się na wjazd kolejką linową. W wagoniku jadę sama z Panem obsługującym wagonik, który od razu do mnie zagaduje. Opowiada o Rumunii dzisiaj i jeszcze kilka lat temu i stosunku Rumunów do Cyganów. Krótka droga a taka ciekawa dyskusja. Na koniec jeszcze ostrzega mnie abym uważała na siebie i życzy powodzenia w dalszej podróży. Na górze spacerem można dojść do panoramy miasta, które świetnie oddaje klimat tego miejsca oraz podział na piękną Starówkę i resztę miasta. Dodatkowo po drugiej stronie jest przepiękny widok na góry, których szczyty akurat wtedy tonęły w ciemnych chmurach.



Ze wzgórza kieruję się prosto na Starówkę. Jak na złość znowu zaczyna siąpić deszcz. Nie poddaje się tak łatwo i zaglądam wszędzie gdzie się da. Właściwie jedyny minus deszczu to problem z wyciąganiem aparatu i zachlapany obiektyw.  Po kilku godzinnym spacerze wracam do hostelu. Czas na rozgrzewający prysznic i kolację. Wchodzę na górę aby porozmawiać z polską rodzinką i decydujemy się na seans, który co jak co, idealnie pasuje do miejsca gdzie jesteśmy – „Dracula” Francisa Forda Coppoli :) Bardzo przyjemny wieczór bo do widowni przyłączają się Marcus i Dave.

Kolejnego dnia, bladym świtem, wybieram się na północny zachód do Sighisoary, małego (40 tys. mieszkańców) ale jakże urokliwego miasteczka. To było „must see” na mojej TOP liście. Średniowieczne Wzgórze Zamkowe (Dealul Cetatii), 425 m n.p.m. jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Starówka nazywana jest rumuńskim Carcassonne.




Z dworca dojście do wzgórza jest bardzo łatwe, ulicą Garii, gdzie po drodze mija się Cerkiew Iliare Chedni, na którą widok szczególnie ładny jest z mostku łączącego brzegi Wielkiej Tyrnawy. Już tam wyłaniają się niektóre budynki Górnego Miasta.


*Na samym wzgórzu najwyższym obiektem jest Wieża Zegarowa (Turnul de Ceas) 64 m, która jednocześnie pełni funkcję Muzeum Historycznego. Z góry roztacza się wspaniały widok na Piata Muzeului i dużą część Starówki. Dodatkowo ciekawie wyglądają zatopione w poręczy tabliczki z odległościami stolic sąsiadujących z Rumunią państw. Widok po prawej stronie przedstawia kościół klasztorny im. Najświętszej Marii Panny (Biserica Manasirii St. Maria). Przy placu można też obejrzeć dom Wenecki (Casa Venetiana) oraz dom Drakuli (Casa Dracula), który jednocześnie jest jednym z najstarszych budynków w mieście. W XV wieku w tej kamienicy prawdopodobnie mieszkał Wład Dracul, a obecnie mieści się tam restauracja.  Uroczymi, wąskimi uliczkami dochodzi się do Piata Cetatii, gdzie kolorowe kamienicy przenoszą nas w  inny świat. Na rogu znajduje się dom Pod Jeleniem (Casa cu Cerb), który przyciąga wzrok malowidłem poroża jelenia. Stamtąd ulicą Scolii można dojść do Schodów Szkolnych. Pnące się ku górze schody prowadzą do Starej Szkoły i Kościoła na Wzgórzu. Tuż obok koniecznie warto przejść cmentarzem ewangelickim gdzie na jego granicy mieści się domek niczym chatka hobbita.


 


Atrakcji na wzgórzu jest bardzo dużo, kolorowe domki i wąskie uliczki sprawiają, że na chwile przenosimy się w inny wymiar. Oczywiście wymiar turystyczny jest bardzo widoczny choćby analizując sprzedawane co chwila pamiątki. Chociaż kubek Drakuli z otwieraną czaszką był mega kuszący :) Mi osobiście się bardzo podobała ta jednodniowa wycieczka bo raczej więcej niż 1 dnia nie warto tam poświęcać. Po 4h przeszłam wzgórze wzdłuż i wszerz aby ostatecznie bramą pod ratuszem skierować się w dół.

 

Po drodze na dworzec kupiłam 2 obwarzanki Gigi, dodam, że najlepsze obwarzanki jakie do tej pory jadłam, a biorąc pod uwagę, że mieszkałam w Krakowie to wiem jak smakują dobre obwarzanki.


Kupiłam bilet powrotny i ucięłam sobie przyjemną pogawędkę z innymi podróżnymi z przedziału aby ostatecznie późnym popołudniem dojechać do Braszowa. Oczywiście pogoda tego dnia była super więc rozważałam przez chwilę czy nie wejść znowu na wzgórze Tampa aby zobaczyć miasto z góry w promieniach słońca. Ostatecznie decyzję za mnie podejmuję Dave, którego spotkałam po drodze. Okazało się, że właściwie mimo, że jest w Braszowie dłużej niż ja to widział zdecydowanie mniej. Wzięłam na siebie rolę przewodnika i ruszyliśmy. Obeszliśmy całość Starówki z nieco innej strony. Dlaczego? Dave jest fanem wszelkiego rodzaju kopalń, jaskiń i generalnie dziur w ziemi :) Ba, nawet odwiedził Polską Wieliczkę ale uznał, że jest zbyt komercyjna. W moim przewodniku spodobało mu się zdjęcie kopalni Turda i musiałam użyć całego mojego talentu lingwistycznego aby mu wszystko przetłumaczyć.   No więc zaglądaliśmy w każde ruiny, otwory w ziemi i wszelkiego rodzaju rzeczy, które nie zainteresowałyby standardowego turysty. Okazało się, że tego dnia Dave odwiedził oryginalny zamek – siedzibę Drakuli - Cetatea Poienari bojkotując jednocześnie zamek Bran.



Ostatecznie przed hotelem się rozdzieliliśmy bo ja chciałam kupić coś na kolację i kolejne piwo do testu :) Wróciłam do pokoju, w którym czekał już Marcus. Rozlałam więc złoty napój na pół i nagle pojawia się nowy kolega Alister z Wielkiej Brytanii. No więc ostatecznie piwo podzieliłam na 3 bo Dave chwilowo gdzieś zniknął. Alister okazał się mega gadułą. Ocenialiśmy to co akurat niedawno było za nami czyli igrzyska olimpijskie w Londynie. I tak upłynął nam wieczór a nawet i część nocy.

Jakoś tak się chłopakami zakumulowałam, że aż szkoda było wyjeżdżać. Dave wybierał się do Konstanty a ja z Marcusem chcieliśmy koniecznie zobaczyć urzekający kompleks zamkowy Peles w miejscowości Sinaia.

Miasteczko Sinaia położone jest 45 km od Braszowa (ceny biletów to w zależności od rodzaju pociągu ok. 6,80 lub 16,30 lei). Sinaia zamyka od południa dolinę Prahovy. Już kilka kilometrów przed naszym przystankiem za oknem możemy podziwiać wspaniałe góry – miejscowość położona jest na wysokości 800-1000 m n.p.m. Przyklejamy się w pociągu - dodam, że pociągi są bardzo czyste i dobrze utrzymane – do szyby i podziwiamy. Marcus w między czasie sprawdził w swoim „smart” telefonie, że na dworu jest przechowalnia bagażu więc nie będziemy musieli się już tym martwić. Ta technika jest czasami przydatna :) No więc na początku zostawiamy nasze plecaki w przechowalni. Ja dodatkowo wrzucam do mojego podręcznego bluzę i czekoladę bo później wybieramy się w góry. Ruszamy na miasto i od razu rzuca nam się w oczy potężny budynek olśniewający bielą hotelu Palace. W związku z tym, że kolejny nasz punkt do zobaczenia na liście leżał niedaleko kierując się ku górze po chwili dochodzimy do monastyru Sinaia. Właściwie to 2 cerkwie sąsiadujące ze sobą, czy nawet cerkiew i mini kaplica. Po symbolicznej opłacie zaczynamy zwiedzanie. Nie chcąc przeszkadzać w prowadzonym nabożeństwie raczej sobie spacerujemy po ogrodzie. Bardzo urzeka nas kaplica, która znajduje się za grubymi murami. Całe wnętrze pokryte jest malowidłami a w wąskim oknie palą się kadzidełka.



 

Oznakowanie w mieście jest bardzo dobre i bez problemu znajdujemy drogę do wyczekiwanej atrakcji. Nie od parady Sinaia ma przydomek Perły Karpat. Do zamku prowadzi leśna droga, która obfituje w stragany z rożnym chińskim badziewiem, wyrobami typu hand made czy smakołykami np. sezamki domowej roboty. Dodatkowo można wspomóc lokalnych muzyków, którzy oblegają turystyczny szlak. 




Ostatecznie po kilkunastu minutach dochodzimy do Pałacu Peles….i właściwie powtarzamy w kółko „wow”, „amazing”, „beautiful” …itp. Pałac położony jest na wzgórzu, otoczony lasem, góry są niemal na wyciagnięcie ręki. Architektura jest zupełnie inna porównując pałace, które do tej pory widziałam. Dodatkowo kompleks jest bardzo dobrze utrzymany, otaczające go tereny również. Całość reprezentuje niemiecki renesans więc dla Marcusa nie był to tak powalający widok jak dla mnie. Zbudowany pod koniec XIX wieku przez Karola I Hohenzollera pałac pełni rolę letniej rezydencji. Obeszliśmy i obfotografowaliśmy całość z zewnątrz. Nie było to łatwe zadanie bo ilość turystów znacznie utrudniała te zadanie. Środek sobie odpuściliśmy bo ceny….no cóż, można śmiało powiedzieć, że były szokujące.  W moim przewodniku cena biletu kosztowała 2,60€, ale to chyba stawka sprzed 10 lat. W 2012 roku bilet wstępu kosztował ok. 100 lei. Na zwiedzanie trzeba było poświęć ok. 2h. Żałowałam i kasy i czasu. W końcu góry czekają :)
Tak, tak, już w opuszkach palców czułam te podekscytowanie związane z górami. Rozpoczęliśmy poszukiwania kolejki liniowej; tutaj akurat mieliśmy pewne problemy. Okazało się, że w Sinai są 2 a nam chodziło o „telecabinę”. Po 30 min. ostatecznie udaje nam się w końcu znaleźć hotel Montana skąd wyrusza kolejka. Kiedy docieramy na miejsce czeka nas pierwsze zaskoczenie…..kolejka do kolejki jest mega długa. Błagalnie przekonuje Marcusa, że warto „chwilkę” poczekać :) Udaje nam się załapać na 3 czy 4 z kolei. Czekaliśmy tylko 1h…było warto :) Bilet w obie strony kosztuje 62 lei. 


Widoki zapierają dech w piersi kiedy wjeżdżamy coraz wyżej. Już na dole czytamy aktualne prognozy pogodowe i na górze (2000 m n.p.m.) jest 8 st. Marcus przymarza i rzuca morderczym wzrokiem na mój polarek :) Sesese. Wychodzimy z kolejki i ku mojej nieskrywanej radości pojawią się pasterze i owce, które mega chciałam sfotografować już od kilku dni. 



Ludzie się jakoś porozchodzili i wszędzie jest pusto i mega spokojnie. Padamy plackiem na trawie i wegetujemy :) Słońce grzeje nas mimo dość niskiej temperatury. I jak tu nie kochać gór, jest bosko :)



Po odpoczynku postanawiamy udać się na mini wycieczkę i kierujemy się w stronę budynku wyglądającego jak stacja meteorologiczna. W zwiadu z tym, że budynek ładnie odcina się od nieba i chmur robię masowo różne ujęcia. Po chwili kątem zauważam jakiś ruch więc zerkam w tamta stronę. Co się okazuje? Macha do mnie żołnierz i wyraźnie daje mi znać „no photo”.  Podchodzę do niego spietrana bo szkoda mi usuwać te zdjęcia. Zagaduję, że myślałam, że to stacja meteorologiczna a on się uśmiecha i mówi, że to budynek wojskowy. I mało tego, że to wszystko jest ściśle tajne. Kura…wskazuje na aparat abym usunęła zdjęcia. Usuwam przy nim 2 i przerzucam w inna stronę, że to niby wszystko. Ej…serio chciałam mieć te zdjęcia :) 

Sami zobaczcie...zupełnie jak stacja meteo :)
Marcus dopiero zauważył zaistniałą sytuację więc mu tłumacze co i jak. Mijamy budynek i idziemy dalej. Bucegi, bo w tych górach aktualnie się znajdujemy są naprawdę przepiękne. W dole widać poukładane z kamieni napisy. Udajemy się na gorącą czekoladę bo warto jeszcze sobie umilić tę chwilę. 


Ja generalnie mogłabym tam zostać do końca urlopu ale w końcu na dole został mój plecak. Zjeżdżamy na dół i decyduję się wrócić do Braszowa i naszego hostelu na jeszcze jedną noc, a kolejnego dnia pojechać do Busteni. Żegnamy się na dworcu z Marcusem i wsiadamy do pociągów jadących w przeciwnych kierunkach.

Podróż zajmuje mi ok. godzinki, niestety nasz pokój „delux” już jest zajęty więc Pan Recepcjonista, który szczerze się zdziwił na mój widok, ostatecznie lokuje mnie w ósemce. No, no, niedługo to już nawet do tego przywyknę. Wybieram się jeszcze na spacer po Starówce i wracam do mojego, póki co, pustego pokoju. Ostatecznie w nocy pojawiają się moi współlokatorzy, grupa Brytyjczyków, ale ja już od dawna znajduję się w fazie snu.
Bladym świtem zbieram się ledwo żywa znowu na dworzec i kupuje bilet do Busteni, miasteczka oddalonego o 37 km od Braszowa. Koszt biletu 14,20 lei, odjazd 7.20. Parę minut po 8.00 docieram na miejsce. Okazuje się, że na dworcu niestety nie ma przechowalni bagażu a Pani z okienka nie bardzo chce współpracować. Chwilę kombinuję co tu zrobić i nieoczekiwanie z pomocą przychodzi mi Pan Taksówkarz, który proponuje mi zostawienie bagażu w pensjonacie,  z którym ma pseudo umowę. Pakuję się do środka i w drogę. Po drodze Pan Taksówkarz tłumaczy mi, za sklepem w lewo, przy zielonym domu pod górę i w prawo….i tak przeszkolona staram się zapamiętać trasę. Na miejscu umawiam się z Panem od pensjonatu na 10 lei za mój plecak i wracam do centrum z Panem Taksówkarzem. Co ciekawe Pan Taksówkarz nie chce przyjąć od mnie żadnych pieniędzy. Piękny kraj :)


Z Panem Taksówkarzem pożegnałam się przy dworcu i wyposażona w dalsze wskazówki kieruję się ku telecabinie.  Po drodze zaopatruję się w coś śniadaniowego i czekoladowego aby nie dopadł mnie mały i duży głód. Ilość chętnych do wjazdu kolejka liniową jest mniejsza niż dzień wcześniej w Sinaia ale i tak każdy musi odstać swoje. Koszt biletu w obie strony to 64 lei. Boli ale co począć ;)



W ogóle Busteni to klawe miasteczko, takie typowo górskie. Czas jakoś tak inaczej leci, widoki z okna takie rewelacyjne, że człowiek patrzyłby się na góry non stop.


Wjazd na górę zajmuje jakieś 10 min. Po drodze Pan obsługujący kolejkę wskazuje na coś, ale ja póki co jeszcze średnio władam rumuński, a  poza tym ilość osób w środku i tak to znacznie utrudniała. Na miejscu postanawiam zjeść śniadanie bo od poprzedniego dnia nic nie jadłam. I tak siedzę na słoneczku i zajadam się słodkimi bułeczkami kiedy ni stąd, ni zowąd pojawia się osiołek, który konsekwentnie podchodzi i zaczyna dobierać mi się do plecaka :) Szybko rozważam….robić zdjęcia, czy ratować plecak i resztę prowiantu. Ostatecznie stawiam na zdjęcia. Osiołek jest słodki :)


 

Pitu, pitu ale nie po to człowiek wjeżdżał na szlak Caraiman (2484 m n.p.m.) żeby teraz siedzieć na pupie i patrzeć przed siebie. Czas ruszyć na szlak! Tuż za schroniskiem zaczyna się ścieżka prowadząca do ciekawych form skalnych - Babeli, z których jedna profilem przypomina Sfinksa. Po zrobieniu kilku zdjęć kieruje się dalej. 

 

Kilkanaście metrów w bok znajduje się znak, ale ja kieruje się własnym przeczuciem i wybieram trasę na lewo od znaku. Moim celem był żelazny Krzyż Bohaterów (Crucea Eroilor), wysoki na 40 metrów i widoczny z miasteczka. Stwierdziłam, że będzie stamtąd fantastyczny widok na miasto. I był….na pewno, ale nie udało mi się go zobaczyć bo pewność siebie podpowiedziała mi, że nie muszę podchodzić do znaku i go czytać :)


Nie mogę jednak narzekać bo i tak cała wycieczka się udała. Maszerowałam około godziny i kiedy dotarłam do miejsca skąd był cudowny widok na góry stwierdziłam, że odpocznę. Zaczęłam się powoli zastanawiać, że tak duży krzyż powinien być już widoczny. Więc gdzie on jest? 




I tak siedząc i analizując sytuacje, jedząc czekoladowego batona dogoniła mnie mała grupa, która szła już za mną szlakiem od jakiegoś czasu. Mężczyzna w średnim wieku, dwie dziewczyny i chłopak. Zaczepiłam ich aby się dowidzieć o kierunku i krzyżu i jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że to zupełnie inny kierunek. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że cała grupa jest na wakacjach, mężczyzna jest tatą jednej z  nastolatek, pozostała dwójka to jej przyjaciele. Mama wyprzedziła całą grupę i miała zaczekać we wskazanym miejscu na resztę.

I znowu miła niespodzianka, rodzinka od razu decyduje się mnie „adaptować” na dalszą część wyprawy. Następuje wymiana imion, przedstawiam: Iulian – tata, Ioana – mama, Valera – córka, Ioana – koleżanka, Alex – kolega. Proponują mi wspólna wyprawę na Omu, drugi pod względem wysokości szczyt w Rumunii. Przed nami jeszcze 1,5 h podejścia, ruszamy :)



Widoki są wspaniała, nie wyłączam aparatu bo nie ma sensu. Właściwie non stop robię zdjęcia i rozmawiam z moimi współtowarzyszami. Opowiadają mi co warto zobaczyć w Rumunii, o tym co robią na co dzień. Właściwie wszyscy mówią mniej lub więcej po angielsku więc nie mamy problemów w komunikacji.

Szczyt Omu i schronisko widoczne są już z daleka, dojście do nich prowadzi wzdłuż grani. Rajciu, jak ja kocham góry :)




w komplecie :)
W drodze powrotnej zostaję zaproszona na rodzinny piknik, z plecaków zostają wyciągnięte sałatki, wędliny, ser, owoce i nawet kurczak. Zaczyna się uczta. Mnie osobiście urzeka ich gościnność, chęć niesienia pomocy i otwartość. Proponują mi dalsza drogę na krzyż ale jest już dość późno a ja jeszcze tego samego dnia wybieram się do miasta Sybin. Wymieniamy się kontaktami i mogę Was zapewnić, że Facebook rządzi :) Do tej pory jestem w stałym kontakcie z całą rodzinką. Zaproponowali mi nawet pomoc w Bukareszcie w odwiezieniu na lotnisko.

Rozstajemy się przy Babelach i kieruję się powoli ku kolejce liniowej. Okazuje się, że chętnych do zjazdu na dół jest dość sporo, bo kolejka ciągnie się wężykiem na kilkadziesiąt metrów. Pojawia się mała obawa czy zdążę na pociąg, który odchodzi za 2h, a w końcu czeka mnie jeszcze spacer do pensjonatu po mój plecak. Ostatecznie po ok. 50 min. udaje mi się wejść do kolejki.
Szybkim marszem, korzystając z porannych wskazówek Pana Taksówkarza udaje mi się dojść do pensjonatu. Na miejscu jeszcze 10 minut szukam właściciela, który poszedł w odwiedziny do sąsiada i odbieram mój dobytek.

Kupuję bilet do Sibiu (pol. Sybin), trasa 186 km, koszt biletu 51,10 lei. Do celu dojeżdżam ok. 21.30. Z trafieniem na miejsce pomaga mi Pani, która jechała razem ze mną pociągiem i od razu oferuje mi pomoc. Oczywiście totalny spontan, bo nie mam zapewnionego noclegu. Namiary na fajny hostel dostałam od Marcusa, który rozreklamował hostel Felinarul jako 5* w skali hostelowej. Przybytek prowadzi małżeństwo rumuńsko-irlandzkie. Później z rozmowy dowiedziałam się, że właściciel poznał swoją żonę w Irlandii. Postanowili wrócić do Rumunii razem, mają dwójkę uroczych dzieci: synka i córeczkę oraz psa Lucky :) Liczę na to, że znajdzie się dla mnie wolne łóżko. Hostel mieści się w domu, który jest bardzo stylowo urządzony. Drewniane meble, na ścianach odkryte malowidła z dawnych czasów. W kuchni antresola  oraz szezlong, który jest do dyspozycji turystów, dla których nie ma na daną noc wolnego łóżka, a właściciele nikogo nie odsyłają z kwitkiem. Do środka wchodzi się przez bramę, właściciel codziennie poświęca sporo czasu na renowację swojego motocyklu. Jego żona i synek chętnie uczą wybranych słów po rumuńsku. Co ważne hostel jest bardzo blisko dworca, jakieś 7 min. pieszo. Genialne miejsce :)


 


 

Jak zwykle mam więcej szczęścia niż rozumu i okazuje się, że z wolnym miejscem nie będzie problemu. W pokoju 6-osobowym na tą noc śpi jeszcze tylko jedna dziewczyna z Niemiec, której akurat nie ma w pokoju. Poznajemy się następnego dnia. Okazuje się, że nowa koleżanka Viola ze swoimi krajanami wynajęła samochód aby zjechać okolicę. Ja ten dzień postanawiam poświęcić w całości na poznanie miasta, zwłaszcza że ma sporo do zaoferowania.

Tutaj wyjątkowo można poczuć natłok turystów, którzy od rana spacerują po mieście. Ba…w zlokalizowanej obok Piata Mare Billi spotykam nawet trójkę Polaków.
Sibin to urocze miasteczko. Starówka jest dość rozległa, a może te małe domki ją otaczające już do niej nie należą, ale robią wspaniałe wrażenie razem. Trudno powiedzieć, w każdym bądź razie mi ten „gypsy” klimat bardzo odpowiada. W mieście cały czas widać prace renowacyjne, co podejrzewam ma związek z nadanym w 2007 r. przez Unię Europejską tytułem Kulturalnej Stolicy Europy. Sibin to również dobra baza wypadowa w leżące w pobliżu Góry Fogarskie – najwyższe góry w Rumunii.


 Ja zwiedzanie miasta rozpoczęłam od Piata Mare, czyli centralnego placu starówki, do którego z mojego hostelu miałam jakieś 300 metrów. Niektóre otaczające plac kamienice pamiętają jeszcze czasy średniowiecza. Fontanny na placu w upalne dni dają radość dzieciom, które biegają na boska aby się chwilkę ochłodzić. Dzień niestety zapowiadał się na mega gorący. Jedną stronę placu zajmuje kościół farny św. Trójcy. Blisko kościoła stoi Wieża Ratuszowa i jednocześnie Muzeum Historyczne gdzie za drobną opłatą można podziwiać panoramę starówki i oba place: Piata Mare oraz Piata Mica. Sama wieża jest bramą prowadzącą z jednego placu na drugi – Piata Mica, drugie historycznego centrum miasta. Na placu znajduje się most Kłamców, który łączy uliczkę biegnącą poniżej. Według legendy most runie, jeśli przejdzie po nim kłamca ;) Jednym z najcenniejszych zabytków Sybina jest ewangelicki kościół parafialny z XIV wieku oraz prawosławna katedra Trójcy Świętej. Zdecydowanie odradzam odwiedzenie Muzeum Historii Naturalnej, bo daleko mu do tego w Londynie już chociażby w Bergamo.

 

Okna dachowe nazywane są przez mieszkańców „oczami miasta” i faktycznie przypominają przymrużone oczy. W ogóle architektura miasta jest bardzo miła dla oka.


Tego dnia na spokojnie obeszłam Sybin wzdłuż i wszerz, a po powrocie ucięłam sobie miłą pogawędkę z Irlandką – właścicielką hostelu o okolicznych atrakcjach, która raczej odradzała mi podróżowanie stopem w pojedynkę. Łatwo mówić kiedy zew przygody wzywa :) Ja marzyłam aby zobaczyć osławioną Drogę Transfogarską.

W głowie uknułam już niecny plan 3 w 1 :) Następnego dnia wczesnym rankiem, co dla niektórych może być jeszcze uznawane za noc, udałam się na dworzec autobusowy i kupiłam bilet na….5.00 rano do Pitesti (cena biletu 30 lei). Dlaczego właśnie tam? Ano, bo moim nr 1 na liście tego dnia była cerkiew metropolitarna Curtea de Arges, a do niej niestety nic nie jeździło z Sybina. Dodatkowo Curtea de Arges leży na trasie prowadzącej prosto do celu jakim jest droga transfogarska.
Oczywiście nie obeszło się bez przygód już na pierwszym odcinku trasy. Bus zatrzymywał się kilka razy na wcześniejszych przystankach. Ostatni przystanek był na rogatkach Pitesti, osobiście podejrzewam, że było to miasto, które łączyło się z Pitesti, ale tak jak wspominałam mój rumuński nie jest jeszcze na dostatecznie dobrym poziomie. No więc wysiadam na dworcu, idę do kasy aby kupić bilet do Curtea de Arges i zonk. Okazuje się, że powinnam wysiąść na tym poprzednim przystanku. No przynajmniej się tego domyślam kiedy Pani Kasjerka coś po rumuński stara mi się wytłumaczyć. Robię oczy kota ze Shreka i pytam „co teraz?”. I tutaj jeszcze raz podkreślę cechę narodu rumuńskiego jaką jest gościnność i chęć niesienia pomocy. Pani wyszła z budynku dworca i podeszła do kierowcy innego busa. Zgadała do niego i Pan od razu powiedział abym weszła do środka i usiadła z przodu. Pokazał mi na rękach, że będzie ruszał za 15 min. Oczywiście nawet nie chciał słyszeć o pieniądzach. Wróciliśmy do poprzedniego przystanku, Pan wyskoczył i zagadał do innego kierowcy, a ten mnie wsadził do środka i pokazał kciuk do góry. Damy radę :)
Już bez kolejnych przygód dojechałam do Curtea de Arges. Przepiękny monastyr leżący około 1,5 km od centrum miasta. Dojście jest bardzo dobrze opisane więc z trafieniem na miejsce nie było problemu. Cerkiew faktycznie robi niesamowite wrażenie. Nie jest bardzo duża, ale za to dość oryginalna. Bogato zdobiona na zewnątrz, zakończona ozdobami np. w postaci ptaków, które trzymają coś w dziobach. Osobiście wydaje mi się, że to małe dzwonki, ale pewności nie mam. Kościół klasztorny powstał w latach 1512-1517 i ku mojej radości nie był pokryty rusztowaniami jak to wspominał mój przewodnik. Za drobna opłatą kilku lei można wejść do środka i podziwiać piękne freski i ikonostasy. Duchowny świątyni dokonywał błogosławieństwa każdej chętnej osobie. 


 

Ja po ponad godzinnym oglądaniu całego kompleksu zdecydowałam się ruszyć dalej. Dave z Braszowa polecał mi zamek Poienari, który w porównaniu do komercyjnego zamku w Branie jest TYM prawdziwym zamkiem, który powinni odwidzieć fani Drakuli.

*Trochę faktów :) Drakula, postać spopularyzowana przez pisarza Brama Stokera oraz reżysera Francisa Forda Coppola. Pierwowzorem tej postaci były dwie faktycznie żyjące osoby – Vlad Tepes oraz jego ojciec Wład II Diabeł. Ostatecznie syn osławił się przydomkiem Palownik (Wład III Palownik). Przydomek Drakuli jest połączeniem ojca i syna. Od jednego przyjęto przydomek Dracul, ze względu na jego przynależność do zakonu dragonów (do dzisiaj „drac” oznacza w języku rumuńskim diabła), od drugiego okrucieństwo. W młodości Wlad III został uprowadzony i spędził kilka lat jako zakładnik na dworze sułtana Murada II. Te traumatyczne wydarzenia oraz okrutna śmierć jego ojca i starszego brata na zawsze odcisnęły piętno na jego późniejszym życiu. Jego ulubionym narzędziem tortur był „pal”, na który wbijano każdego, kto nie zgadzał się z rządami Włada III lub dopuścił się choćby najbardziej błahego przestępstwa. Delikwenci często cierpli kilka dni w okrutnych katuszach zanim dosięgła ich upragniona śmierć. 
Po drodze poznałam w busie dziewczynę (nadmienię, że w środku było 6 foteli więc podróżni w większości stali i trzymali się „próżni” :) ), która zagadała do kierowcy aby podwiózł mnie pod sam zamek. Okazało się, że bus jedzie tylko do centrum pobliskiego miasta a do zamku jest jeszcze kilka kilometrów. Pan Kierowca od razu się zgodził i bez problemu zawiózł mnie na miejsce.

 

 

Zamek (Cetatea Poienari) według różnych podań datuje się na XIV wiek. Dzisiaj niestety pozostały po nim same ruiny. Nie ujmuje to jemu nic, bo położenie i prowadzące do niego  schodki w ilości 1480 rekompensują wszystko. Co ciekawe na górze siedzi Pan, który pobiera opłatę za wejście do ruin oraz dodatkowo za robienie zdjęć/filmowanie w celach komercyjnych. Ceny były szokujące bo ponad 100 lei za robienie zdjęć. Byłam ciekawa jak rozpoznają osoby robiące zdjęcia komercyjne. No ja bynajmniej takich zdjęć nie robię więc wyciągnęłam moje maleństwo i rozpoczęłam pstrykanie. Najfajniej komponowała się grupa popów, która zwiedzała ruiny podobnie jak ja.

Widok z góry był rewelacyjny, w oddali widać już było początek szosy transfogarskiej,  a jesienne kolory już się pojawiły na drzewach.


Tak, tak, już czułam, że moje marzenie zobaczenia drogi transfogarskiej jest tuż na wyciągnięcie ręki. Jeżeli planujecie zobaczyć Rumunię i nie jesteście zautomatyzowani tak jak ja, to pamiętajcie, że drogą transfogarską nie jeździ żadna komunikacja publiczna. To zbyt niebezpieczna trasa i jej pokonanie zajęłoby zbyt dużo czasu. Podczas zimy jest ona dodatkowo zamknięta dla ruchu samochodowego.

Kiedy zeszłam na dół, przeszłam kilkadziesiąt metrów wzdłuż rzeki Ardżesz (Arges) zwyczajnie wyciągnęłam rękę i postanowiłam złapać stopa. Zajęło mi to jakieś 30 sekund :) Zatrzymał się samochód z kompletem pasażerów. Nachylam się i zerkam do środka. Mówię gdzie chciałabym dojechać ale od razu zaznaczam, że chyba nie mają miejsca. W środku siedzą uwaga: z przodu dwaj mężczyźni a z tyłu 2 kobiety i dziecko. Gdzie tu miejsce dla mnie? Jedna z kobiet z tyłu od razu bierze dziecko na kolana. Mój plecak wędruje do bagażnika i miejsce się znajduje :) I tak właśnie poznałam moich nowych przyjaciół z Rumunii. Ruszamy i od razu zaczynamy rozmowę. Młodsza kobieta jest jeszcze dość  nieśmiała, za nią nadrabia starsza (starsza na oko ma ok. 35 lat :) ). Przedstawiamy się sobie, ale o wzajemnych relacjach grupy dowiem się dopiero na najbliższym postoju. A relacje są dość ciekawe :) Zatem przedstawiam Wam Ancę, która podróżuje ze swoim byłym mężem Tonim i córką z pierwszego małżeństwo 16-letnią Carlą oraz z obecnym mężem Adrianem i drugą córką, 2 letnią Miru. Razem spędzają część wakacji. Co ważne, pomagają sobie wzajemnie więc widać, że rozstanie odbyło się raczej pokojowo.

Pierwszy przystanek robimy na zaporze na rzece Ardżesz, która po drugiej stronie tworzy jezioro Vidaru. Carla pokazuje mi widoczny z oddali najwyższy szczyt Gór Foragskich - Moldoveanu (2544 m). Spacerujemy po tamie i okazuje się, że Carla jest fanką heavy metalu, podobnie jak jej tata Toni. Generalnie opowiada o swojej rodzinie, koncercie Red Hot Chili Peppers  i o Rumunii.




Okolice są przepiękne, ruszamy dalej, droga wije się raz w lewo, raz w prawo. Jedziemy raczej powoli bo trasa nie pozwala na rozpędzenie się. Dodatkowo trudno skupić się na widokach skoro nie zamykają nam się buzie. Kiedy wyjeżdżamy z zalesionej części trasy na pierwszy plan wysuwają się góry. Robimy drugi postój, tym razem dłuży. Czy ja już wspominałam jak mocno uwielbiam Rumunię i jej gościnność ??? Tak? To dobrze, bo to trzeba podkreślać cały czas.



Kolejne zaproszenie na piknik. Pojawia się kocyk, wałówka i piwo :) Miru to najgrzeczniejsze dziecko na świecie. Grzecznie siedzi i zjada wszystko co wciska jej mama. Anca opowiada o sytuacji na rynku pracy w Rumunii. Jestem zaskoczona zarobkami, które są znacznie niższe niż w Polsce a porównując ceny w sklepach wcale nie jest dużo taniej niż u nas. Jej mąż jest strażakiem ale pracuje też na drugi etat aby wystarczyło im na życie.




I tak mija nam kolejna godzina. Czas ruszać dalej.

Dojeżdżamy do najbardziej znanego miejsca, jeziora polodowcowego Balea, skąd roztacza się wspaniały widok z góry na drogę w całej okazałości.


*Droga Transfogaraska została zbudowana w latach 1970–1974 za czasów Nicolae Ceauşescu. Początkowo miała znaczenie militarne. Podczas jej budowy wykorzystano miliardowe sumy pieniędzy i 6 milionów kilogramów dynamitu. 40 budujących ją żołnierzy straciło życie. Ze względu na liczne zakręty na drodze obowiązuje ograniczenie prędkości do 40 km/h. W najwyższym punkcie znajduje się jezioro Bâlea i najdłuższy tunel w Rumunii (884 m) przecinający łańcuch górski.
Spacerujemy chwilę nad brzegiem jeziora, ja dodatkowo wspięłam się na super punkt widokowy aby pstryknąć kilka fotek samej trasie.



Miru z tatą :)
Ze smutkiem rozstaję się z moimi nowymi znajomy, którzy wracają tą samą trasą. Ja kieruje się dalej, aby pokonać drogę transfogarską do końca i dotrzeć z powrotem do Sibina. W związku z tym, że droga wije się zakrętami, chwilę zajmuje mi znalezienie bezpiecznego miejsca pod kątem łapania stopa i z punku widzenia zatrzymania się samego samochodu. Pięć pierwszych samochodów mija mnie bezczelnie ale szósty już się zatrzymuje. Chłopak okazuje się bardzo miłym towarzyszem podróży.  Jest informatykiem i pracuje w doskonale mi znanej firmie, która jest w Polsce naszym klientem. Strasznie mnie tylko zasmuciło jedno w Rumunii. Chodzi o ilość zwierząt potrąconych przez samochody i pozostawionych na poboczach dróg. Masakra. Po drodze mijamy na krótkim odcinku chyba z 5 psów. Rozmawiamy o tym, bo to straszne, że nikt nie zajmuje się tymi zwierzakami. Nowy kolega jedzie aż do Timisoary i po drodze będzie przejeżdżał przez Sibin. Podwozi mnie do centrum skąd spacerem już wracam do hostelu. Właściwie to taki był plan, ale po tym jak przechodząc przez Piata Mare odkryłam mega jarmark ceramiczny oraz innych produktów typu „hand made”.  Oniemiałam. Jestem uzależniona od takich zakupów, zwłaszcza że przechodząc między stoiskami odkryłam Panią, która miała takie cuda, że szok :) Jeszcze godzinę kręciłam się po placu aby w końcu trafić do hostelu. Co za dzień :) Opowiedziałam to wszystko właścicielce, która oniemiała słysząc ile udało mi się zobaczyć tego dnia oraz jak sprawnie sobie poradziłam. Dodatkowo usłyszałam, że jarmark będzie jeszcze jutro i odbywa się co roku w pierwszy weekend września. Ale fuks :)



Trochę zmęczona, po prysznicu klapnęłam do łóżka. Viola, moja niemiecka współlokatora już wyjechała. Na jej łóżku leżą bagaże kogoś innego. Dodatkowo po chwili przychodzi właściciel, który przyprowadza 4 Hiszpanów. Na szczęście Panowie chwilę ze mną rozmawiają o tym co warto zobaczyć i ruszają na miasto.
Następnego dnia postanawiam odespać wczesną pobudkę z poprzedniego dnia więc nie zrywam się bladym świtem. Na spokojnie zjadam śniadanko, a hostel serwuje pyszne musli i jogurtem i ruszam na jarmark. Poprzedniego dnia czułam niedosyt więc teraz postanawiam nadrobić zaległości w ocenie wyrobów. Co Ciekawe na Piata Mare dostępna jest ceramika w różnej postaci, na Piata Mice wyroby z drewna i metalu sprzedawane przez Cyganów, a na Piata Huet wyroby tekstylne i starocie. Dla każdego coś miłego. Na schodkach kościoła św. Trójcy dziewczyny napełniają białe balony serca (jest niedziela) i po godzinie wszystkie lecą w górę a w drzwiach pojawiają się państwo młodzi. Istne szaleństwo :) 


 Kręcę się sporo po trzech placach, właściwie wykupiłam prawie cały asortyment u pewnej Pani, która pękała z dumy  kiedy komplementowałam jej wyroby. Nie oszukujmy się u nas takie cudeńka (kolczyki, naszyjniki, pierścionki i super kubki z ręcznie malowanymi motywami) kosztowałyby kilka razy tyle. Kiedy obfotografowałam już prawie wszystkich, porozmawiałam z częścią rzemieślników, usiadłam na schodkach w cieniu i kontemplowałam otoczenie. Oczywiście od razu znalazł się nowy kolega, który przyjechał do rodzinnego miasta jakim jest Sybin z Niemiec, gdzie obecnie mieszka. Mówię Wam w Rumunii nie ma miejsca i czasu na nudę :)








Zdecydowałam się jeszcze poszukać poczty bo to była właściwie ostatnia chwila na wysłanie pocztówek. Ni stąd ni zowąd zrobiło się popołudnie więc zabrałam się do hostelu poleniuchować. W związku z tym, że dzień był cudny, Lucky biegał jak oszalały w jedną i drugą stronę, znalazłam sobie siedzisko w cieni i zaszyłam się z książką. Po jakimś czasie miałam wrażenie, że usłyszałam słowo po polsku, ale w sumie po zastanowieniu uznała, że to znowu odezwała się moja głuchota i zdolność do przekręcania tego co usłyszę. Czytam dalej i znowu to samo, ktoś ewidentnie bawi się z Lucky i woła do niego po polsku. 



Tym oto sposobem, zwabiona ciekawością weszłam do „komunalnego” pokoju i poznałam Gosię :) Moją nową współlokatorkę a na dodatek ziomalkę z Polski. Od razu się wymieniłyśmy własnymi doświadczeniami i ruszyłyśmy na miasto. Dostałyśmy namiary na knajpkę gdzie można dostać tradycyjne rumuńskie jedzenie oraz drugą opcję w postaci tańszej kantyny. Na miejscu spotkaliśmy wspomnianych już wcześniej Polaków z Billi ale Panowie kelnerzy totalnie nas olali, nadskakując grupie Niemców. Uznałyśmy, że warto dać szanse kantynie i tam ostatecznie zjadłyśmy kolację.

To był mój ostatni wieczór w Sybinie i generalnie praktycznie koniec podróży po mojej już wtedy kochanej Rumunii. Następnego dnia po południu wsiadłam do pociągu relacji  Sybin - Bukareszt (trasa 315 km, czas jazdy 5h 45 min, cena biletu 70,60 lei). Po drodze super widoczki  i smutek, że to już koniec przygody. No może prawie koniec bo pociąg miał „małe” opóźnienie i ostatecznie z Gara de Nord nie odjeżdżał już na lotnisko żaden pociąg. Pani z informacji ani nikt w okolicy nie mógł mi wskazać skąd odjeżdża autobus na lotnisko. Już zaczynałam mieć stracha bo w portfelu zostało mi ok. 50 lei a nie miałam pojęcia ile może kosztować taksówka. Ostatecznie wygrała gościnność i napotkane na ulicy Panie, które wcisnęły mi w rękę bilet na metro i powiedziały gdzie mam wysiąść. Udało się. Noc spędzona na lotnisku to marzenie każdego globtrotera :) Wczesno-poranny lot do Warszawy.
Buuuu chcę wrócić jeszcze do Rumunii. Maramuresz i Mołdawia czekają :)


Podsumowując na miejscu wydałam ok. 2000 PLN. „Znacznie” więcej niż w Serbii i Czarnogórze. Trzeba pamiętać, że w Rumunii droższe były przejazdy, zwłaszcza te pociągami a ja sporo nimi jeździłam oraz fakt, że byłam sama. Drożej płaciłam za noclegi. Nie zmienia to faktu, że Rumunię kocham i w planach mam jej dalsze odkrywanie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Buka w zderzeniu z cywilizacją: Japonia, cz. I „Aoi Matsuri”

Bałkańska przygoda Buki, cz. 2, z Serbii do Czarnogóry