Bałkańska przygoda Buki, cz. 3 Wzdłuż wybrzeża Czarnogóry



Po tygodniu wędrówek po „śródziemiu” postanowiłyśmy nieco odpocząć, oczywiście tylko i wyłącznie aktywnie, na Wybrzeżu Adriatyckim. Wcześniej zaplanowałyśmy powrotną drogę do Belgradu pociągiem jadącym z Baru, aby tam dojechać za kilka dni postanowiłyśmy zacząć od miejscowości Herceg Novi – miasta na południu Czarnogóry w bliskim sąsiedztwie Chorwacji. 

Generalnie zazwyczaj modyfikujemy plan podróży w zależności od opinii ludzi, których po drodze spotykamy jak i własnego uznania. Wyznajemy zasadę „nic na siłę”. Kiedyś zawsze zależało nam na tym aby zobaczyć jak najwięcej, ale wraz z doświadczeniem doszłyśmy do wniosku, że warto zatrzymać się na chwilę w ciekawym miejscu, nawet kosztem nieodwiedzenia innego. Mam cichą nadzieję, że to jednak nie początki starości, tudzież lenistwa ;)

Autobus, a jak się finalnie okazało bus, do Herceg Novi odjeżdżał wczesnym rankiem ze stacji benzynowej położonej przy skrzyżowaniu naszej uliczki z główną ulicą Żabljaka. Przednia szyba miała tyle pęknięć, że tworzyła sporą pajęczynę – grunt to bezpieczeństwo podróżnych ;) Oczywiście średnia prędkość przekraczała dopuszczalną ale do tego już się przyzwyczaiłyśmy. Dystans między Żabljakiem a Herceg Novi wynosi ok. 160 km, mkniemy jak strzała. Po drodze w miejscowości Nikśić robimy dłuższy postój. Lokalizacja dla mnie wymarzona, bo to miasto znane z produkcji piwa Nik Gold, o którym już Wam wspominałam. Postój 20 minutowy nieco się wydłuża. Mam wrażenie, że wszyscy dokoła doskonale wiedzą co się dzieje poza nami. Obserwacja innych podróżnych okazuje się strzałem w dziesiątkę ze względu na nagłą zmianę środka transportu. Podstawiony zostaje inny środek transportu, ni to bus, ni to autobus. Ja zajmuję się bagażami a Iza zaklepuje nam miejsce. I tu ciekawostka, do środka wchodzi oczywiście znacznie więcej osób niż dostępnych miejsc. Zmiana pojazdu była więc uzasadniona. Jednak czy widzieliście kiedyś autobus z kanapą na środku? A my widziałyśmy :) Mega dziwny środek transportu z okrągłym, miękkim czymś na środku pojazdu, tuż za kierowcą. Po dłuższej analizie doszłyśmy do wniosku, że to musiała być jakaś pokrywa silnika, a że była miękka i włochata i mogły tam usiąść 3 osoby to tylko gratulacje za pomysłowość ;)


Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jedziemy nad samym wybrzeżem. Widoki są bardzo ładne, wyjątkowo malowniczo wyglądają małe wysepki z kościółkami rozrzucone w odległości kilku kilometrów od siebie.
Ostatecznie dojeżdżamy do naszego pierwszego przystanku na wybrzeżu – Herceg Novi, miasta z dobrze zachowaną starówką z zabytkami zarówno w stylu orientalnym, jak i barokowym. Do głównych atrakcji miasta należą: Wieża Zegarowa, twierdza Spanjola, Cerkiew Zbawiciela i Monastyr Savina.


Wysiadamy na dworcu i od razu podchodzi do nas chłopiec ok. 12 lat, który oferuje nam pokój. Nie było nikogo z konkurencji więc prosimy aby dał nam chwilkę. Na początku nieustępliwie próbuje nas namówić, my się targujemy aby ostatecznie uzyskać satysfakcjonującą nas cenę. Oczywiście pytamy gdzie jest dom i jak daleko jest do plaży. Otrzymana odpowiedź, że wszystko jest blisko, 3 minuty od dworca i 5 minut na plażę. Lepiej być nie może, bo żar leje się z nieba więc marzymy tylko morskiej kąpieli.

Ku mojemu zaskoczeniu, chłopiec oferuje się ponieść mój mega ciężki plecak. Nie protestuję bo na samą myśl o upale nie chce mi się go nakładać, a ja przejmuję mały plecak Izy aby było jej lżej. Idziemy, idziemy, idziemy…3 minuty minęły a my idziemy. Dopytuję czy daleko jeszcze i słyszę odpowiedź, że już „prawie” jesteśmy na miejscu. I w tym znaczeniu „prawie” robi wielką różnice.  Z dworca nie było jakoś mega daleko ale jak człowiek się nastawi na 3 min. to nie chce iść 10 czy 15. Okazało się, że głównej drogi skręcamy, o zgroza, w kierunku przeciwnym do morza, a potem dodatkowo, w dół i górę i już prawie się załamałam. Nie było jednak tak źle jak mi się na początku wydawało.  Umysł czasami płata figla i podkreśla same minusy. 

Po drodze widzimy wiele szyldów o możliwości wynajmu pokoju, ale w związku z tym, że my byłyśmy tam we wrześniu to tak jakby już troszkę po sezonie. 

Sam domek nie jest duży. Podzielony na część dedykowaną dla mieszkańców i do wynajmu. Cały podjazd i taras przykrywa winorośl z dorodnymi owocami. Na początku poznajemy Panią Domu (mamę chłopca). Potwierdzamy stawkę i deklarujemy ile dni chcemy się zatrzymać. Do dyspozycji mamy pokój z klimatyzacją (uff), dzieloną z innymi łazienkę i kuchnię.  Naszymi sąsiadami jest starsze małżeństwo z Serbii, które przyjechało na urlop nad morze. 

I tu trzeba się chwilę zatrzymać aby opisać zwyczaje naszych sąsiadów. Małżonka cały czas nas pilnie obserwowała, właściwie nie wiedzieć czemu. Może za długo okupowałyśmy łazienkę? Za to ona non stop okupowała kuchnię. Od samego rana smażyła kiełbasę i inne mięsa. Tak tłustej kuchni dawno nie widziałam. Mało tego, ja w ogóle nie widziałam aby oni wychodzili poza dom. Dziadek Serbek (bo taką ksywkę mu nadałyśmy), non stop siedział na tarasie i oczekiwał na kolejne dania serwowane przez żonę. Mało tego, łazienka z okienkiem na taras pozwoliła nam odkryć jego mroczną stronę. Wieczne bekanie i pierdzenie, które „umilało” nam każdy prysznic i mycie zębów :)

Nie będę się rozpisywać ze szczegółami co robiłyśmy podczas pobytu w Herceg Novi, bo tak jak wspominałam postanowiłyśmy w końcu odpocząć.


Miasteczko położone jest na skarpie i bardzo ładny widok na czerwone dachówki, które charakteryzują tamtejsze domy oraz zatokę, można podziwiać z twierdzy. Stara część miasta jest bardzo malownicza, wąskie, kamienne uliczki i przytulne knajpki. Niestety Herceg Novi to obok Budvy i Kotoru jedno z najpopularniejszych miast na wybrzeżu dlatego trzeba liczyć się z tłumem turystów. Na miejscu organizowane są wycieczki do chorwackiego Dubrownika. 

Mnie osobiście dość męczyło ciągłe wspinanie się pod górę w drodze powrotnej. Przyjemniej od naszej strony nie było prostej drogi z głównej ulicy nad morze. Promenada nadmorska ciągnie się kilka kilometrów i wieczorem, kiedy jest już chłodno miło się nią spaceruje. Minusem są plaże i nie pisze tu o tym, że są kamienne bo to akurat charakterystyczne dla tamtejszego wybrzeża, ale o tym, że w tej miejscowości jest ich stosunkowo mało. Bardzo wąskie pasy przy lokalnych barach i dopiero jak sprawdziłyśmy na mapie to znalazłyśmy jedną większą, z której później korzystałyśmy. No i finalnie dojście na plażę nie zajmowało nam 5 min (nie było opcji aby zejść na dół w takim czasie), ale 30 minut.


Któregoś dnia postanowiłam kupić arbuza bo stwierdziłam, że w takie upały będzie jak znalazł. W warzywniaku obok plaży Pani mnie poinformowała, że niestety nie można kupić połowy. Hmm…a najmniejszy arbuz ważył jakieś 7-8 kg. No nic kupiłam i ku poruszeniu innych turystów na plaży cały dzień nie jadłyśmy nic innego jak arbuza :) Potem długo nie mogłyśmy patrzeć na ten owoc.

Po krótkim pobycie w Herceg Novi postanowiłyśmy pojechać dalej do Budvy. I to okazało się nasze ulubione miasteczko na wybrzeżu.

Na dworcu podeszłyśmy do informacji turystycznej z prośbą o polecenie jakiegoś lokum do spania. Pani bez problemu zadzwoniła w kilka miejsc i zamówiła nam taksówkę. Jak się później okazało z dworca do centrum nie było daleko ale kto mógł wtedy o tym wiedzieć. Taksówkarz zatrzymał się przy głównej ulicy prowadzącej do plaży i tam już czekała na nas młoda dziewczyna, która wskazała nam blok przy ulicy. Jak się okazało na miejscu mieszkanie było 3 pokojowe, 2 pokoje były w okresie sezonowym wynajmowane. Tak jak wspominałam, my nie jesteśmy jakieś mega wymagające. Cena była przyzwoita, klimatyzacja była, do plaży 100 metrów, tym razem „blisko” oznaczało naprawdę blisko :) Rzut beretem od nas był spory supermarket i lokalny bazarek gdzie kupowałyśmy owoce. Można tam było nabyć nawet ręcznie pędzona rakiję :)



Może sama cześć miejska nie jest tak urodziwa jak Herceg Novi, ale promenada, szerokie plaże i Starówka nadrabiają inne mankamenty. To właśnie kamienna Starówka jest miejscem, które koniecznie trzeba tam zobaczyć. Otaczają ją mury obronne z XIX wieku, które podczas zachodu słońca pięknie odbiją się od wody. Na samej Starówce na uwagę zasługują: Katolicki kościół św. Jana, Kościół Santa Marija in Punta, Kościół św. Sawy, Cerkiew św. Trójcy, Cytadela, z której rozciąga się piękny widok na starówkę i pobliską wyspę Św. Mikołaja i oczywiście knajpa Buster Keaton :) W pobliżu Starówki swoje jachty parkują milionerzy z całego świata. 


Plaże ciągną się wzdłuż promenady i w przeciwieństwie do Herceg Novi są pokaźnych rozmiarów więc każdy znajdzie leżak dla siebie. 


Następnego dnia, bardziej z ciekawości niż zainteresowań postanawiamy zobaczyć osławioną wyspę Sveti Stefan (Święty Stefan), która jest regularnie odwiedzana przez celebrytów z całego świata a ceny noclegów zwalają z nóg takich turystów jak my. Autobusy na miejsce odjeżdżają co 15 min. spod naszego bloku więc lepiej być nie mogło. Sama wyspa jest na pewno malownicza. Wstępu na nią broni szlaban i ochrona rodem z Bodyguarda. Rzucamy okiem na ceny leżaków i to nam pozwala potwierdzić plotki o szokujących cenach na samej wyspie. Jeżeli ktoś chce wydać 50€ za leżak na jeden dzień to śmiało :) My wolimy naszą plażę i leżaki w cenie 5€ :)



Każdy wieczór spędzamy w bardzo fajnej knajpie Buster Keaton gdzie na ścianie budynku wyświetlane są filmy nieme ze znanym aktorem, a do całości gra na żywo saksofonista. 



Następnego dnia udajemy się do Kotoru, kolejnego znanego miasta nad Adriatykiem, znanego z przepięknej Starówki będącej na liście dziedzictwa UNESCO. 
 

Na pewno doceniłabym ją jeszcze bardziej gdyby nie moje kłopoty żołądkowe. Człowiek jeździ po świeci i akurat zatruwa się w najmniej oczekiwanym miejscu ;) Nie będę Wam wymienić wszystkich atrakcji bo jest ich naprawdę wiele. Odsyłam do linku, który zamieściłam. Bardzo żałowałam, że z powodów zdrowotnych nie mogę wejść wzdłuż murów wyżej, a uwierzcie mi stamtąd widok dopiero zapiera dech w piersi. Sama Starówka robi niesamowite wrażenie. Jest dobrze zachowana, uniknęła póki co wielu elementów komercjalizacji. 




Ostatnim miastem, które odwiedziłyśmy na Wybrzeżu Adriatyku był Bar, skąd miałyśmy wyruszyć w drogę powrotną do Belgradu. 

Zaskoczył nas brak informacji turystycznej na miejscu więc, po tym jak kupiłyśmy bilety do Belgradu, udałyśmy się przed budynek dworca. Tam zagadałyśmy do Pana taksówkarza i ten zawiózł nas do domu blisko plaży, który oferował pokoje do wynajęcia. Oczywiście na miejscu nie obyło się bez targowania, ale w związku z końcem sezonu machnięto ręka i przystano na naszą propozycję. Do dyspozycji miałyśmy pokój z kuchnią i łazienką. Całkiem fajny „apartament” z małym mankamentem – bez klimatyzacji. No ale wszystkie mieć nie można. Prawda?

Troszkę o samym Barze. Nie ma tu wielu atrakcji więc jeżeli planujecie wracać stąd do Belgradu to zostańcie tu maksymalnie 1-2 dni. Tak jak my :) Plaże są bardziej publiczne, musiałyśmy przejść kawałek nim znalazłyśmy odcinek z leżakami. Turystów było zdecydowanie mniej, plaże już pustawe więc pełny relaks.


Dobijamy do końca podróży. Przed nami powrót do Belgradu i ostatni nocleg. Dystans do pokonania to 476 km w większości przez Serbię, a po drodze tunele, mosty, góry i niezliczone „ochy i achy”. 


Sam pociąg nas pozytywnie zaskoczył: pełna klimatyzacja i wygodne siedzenia. Oczywiście potwierdziły się informacje, które wcześniej przeczytałyśmy w Internecie, że pociąg wiecznie ma opóźnienia. My taką przyjemność zaliczyliśmy jakieś 2h przed Belgradem, kiedy pociąg nagle stanął na 2-3h ze względu na jakąś usterkę. 


Ostatecznie dostałyśmy do Belgradu skąd następnego dnia wróciłyśmy do Polski.

Całość kosztowała nas ok. 1700 PLN. Podróżowanie „low cost” :)

Dzięki za lekturę. Buka ;)

PS. Wkrótce opowieści Buki z Rumunii i Japonii. Nie może Was zabraknąć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Buka w zderzeniu z cywilizacją: Japonia, cz. I „Aoi Matsuri”

Dlaczego Buka pokochała Transylwanię, Rumunia cz. 3

Bałkańska przygoda Buki, cz. 2, z Serbii do Czarnogóry