Bałkańska przygoda Buki, cz. 2, z Serbii do Czarnogóry



Ciąg dalszy wyprawy Buki po Serbii i Czarnogórze :)

Siadamy z Izą na schodkach dworca kolejowego i decydujemy się na zakup biletów w dalszą drogę – kierunek Użice. W czasie mojej podróży do PN Derdap Iza odzyskała nasze paszporty. Belgrad obeszłyśmy wg największych atrakcji więc czas ruszać dalej. 

Przy okazji opowiem Wam pewną anegdotę :)


*Zaplanowanie podróży Iza zostawiła mi. Jesteśmy kumpelami od czasów wspólnych studiów na UW. No i kiedyś rozmawiałyśmy o parkach narodowych. Układając plan wyprawy skupiłam się właśnie na parkach aby nikt nie był pokrzywdzony. Ja kocham góry, Iza morze. Miało być i jedno i drugie. No więc plan parków wyglądał następująco: Derdap, Tara, Durmitor itd.

Iza się mnie pyta w czasie podróży co ja się tak uparłam na te parki. Odpowiadam jej, przecież sama mówiłaś, że kochasz parki narodowe. Na co Iza odpowiada, tak, ale Stanów Zjednoczonych :) Hihi.

No więc wracamy się spakować bo o 4.17 w nocy mamy pociąg do Użic, skąd mamy zamiar dostać się do Mokrej Gory, aby przejechać jedyną w swoim rodzaju kolejką wąskotorową – Saganską Osmicą. Plan jest dość napięty, kolejka rusza 2 razy dziennie o 10.30 i 13.30  z czego wg przewodnika godz. 13.30 jest często rezerwowana przez grupy zorganizowane. Musimy zdążyć na 10.30. 

Już 3h za Belgradem pojawiają się piękne wzniesienia porośnięte lasami. Liście przybierają już jesienna barwę. Zdjęcia super. Pan konduktor grozi mi palcem aby się nie wychylała z aparatem za okno :) Nasz pociąg nie jest najczystszym pociągiem jaki jechałam, w końcu stację końcową ma na terenie Kosowa, a jak powszechnie wiadomo, historyczne zaszłości spowodowały, że mieszkańcy Serbii i Kosowa do przyjaciół nie należą. Po drodze przechodzimy kontrolę paszportową, co dziwne bo wcale nie mamy zamiaru opuszczać kraju. Panowie pilnie sprawdzają i dopytują dokąd jedziemy. Uspokojeni odpowiedzią, że do Użic dają nam spokój i idą dalej. 


Rozkładamy siedzenia i udajemy się w drzemkę, czuwając na zmianę. Piszę to kolejny raz, ale to prawda, JEST FAJNIE :)



Po drodze dosiadają się Panowie kolejarze – średnia wieku 25-28 lat. Pytamy się czy teraz będzie stacja Użice? Nowi koledzy odpowiadają, że nie i najbliższa stacja to „Użice Cargo”. Wysiadamy na następnej stacji. Ostatecznie dojeżdżamy z blisko 2 godzinnym opóźnieniem. Jest 9.45 a do Mokrej Gory jeszcze kawał drogi. Idziemy na dworzec autobusowy gdzie okazuje się, że najbliższy autobus będzie dopiero o 14.00. Co za pech aby tyle jechać i nie móc się przejechać kolejką. Buuu.

No nic zagadujemy do Pana Taksówkarza, który od razu nas „wyhaczył” i do nas podchodzi. Zaczynamy się targować. Cena wyjściowa 30€. Negocjacje muszą być szybkie bo w końcu do Mokrej Gory jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Ostatecznie cena schodzi do 20€  więc pakujemy się do taksówki. Informujemy Pana, żeby przycisnął pedał gazu i wyjeżdżamy. Po wyjeździe z miasta po prawej stronie mijamy żwirownię a tuż obok niej pozostałości po jakiejś twierdzy na zboczy sporej góry. Ładnie tu.
Pan Taksówkarz pyta się czy po drodze chcemy jeszcze zobaczyć artystyczne „miasteczko” Drvengrad na wzgórzu Mečavnik zbudowane na polecenie Emira Kusturicy do filmu „Życie jest cudem” ale my grzecznie odmawiany bo w końcu troszkę nam się śpieszy aby zdążyć na 10.30.  Pan nas uspokaja i informuje, że damy radę :) Zawiłą trasę pokonujemy niepokojąco szybko, górskie zakręty dla naszego kierowcy to przysłowiowa „bułka z masłem”. Po lewej stronie pojawia się wspominane artystyczne „miasteczko”, które Pan kierowca nam wskazuje demonstracyjnie zwalniając. Na miejsce docieramy o 10.15 :)


Kupujemy bilety i oczekujemy na gwizdek odjazdu. Na dworcu sporo turystów i rodzin z dziećmi. W pociągu dopchanie się do okna graniczy z cudem a ponad 30 st. upały na pewno nie pomagają. Ciuchcia mknie powoli, widoczki bardzo ładne. Zatrzymujemy się na kilku postojach gdzie można popstrykać dodatkowe fotki. 



I tutaj bym zakończyła. Dlaczego tak krótko? Niech może Iza się wypowie ;) Biorąc pod uwagę opinie jakie o tej trasie można przeczytać w Internecie, które wychwalają te miejsce robiąc z tego atrakcję rzędu „15 cud świata” są lekko przerysowane. Ładnie jest, nawet bardzo, ALE pozostaje jednak mały niedosyt. 

Zmęczone upałem kierujemy się na drogę główną w celu logistycznego rozpracowania powrotu do Użic. Pojawia się pytanie, gdzie jest przystanek lub serbski PKS? Iza nie czuje się najlepiej więc logistykę powrotu biorę na siebie i szybko ustalam, że łapiemy stopa. Staję przy ulicy, wyciągam rękę, mój niezawodny uśmiech, robię oczy kota ze Shreka i czekamy. Jeden samochód, piąty samochód, długo, długo nic, samochód wjeżdżający do zatoczki gdzie stoimy w celu zaopatrzenia się w pobliskim sklepie.….znowu nic. Już rozważałam inne możliwości kiedy Iza zauważyła jeden mały szczegół w zaparkowanym aucie - PL rejestrację. NASI!!! No nie ma wyjścia co jak co muszą nas zabrać. Podchodzimy do auta i zagadujemy. Młoda para z Polski, która wraca właśnie do Polski  z objazdu po Czarnogórze, zawalony cały tył auta plecakami, garnkami, namiotem i całym staffem kempingowym.  Mówią, że bardzo chętnie, ale nie mają miejsca. Ja się nie poddaję ”e tam damy radę, jakoś się ściśniemy”. Chłopak zaczyna wymiękać, dziewczyna jest bardziej nieugięta. Ona idzie do sklepu, my pracujemy na chłopakiem i po jej wyjściu rzeczy są już upchane w bagażniku, wpychamy się do tyłu i jedziemy :) Całą trasę musze podtrzymywać spadające na mnie graty ale to mała cena za podwózkę klimatyzowanym samochodem w jak się okazuje bardzo miłym towarzystwie. Jeżeli kiedykolwiek przeczytacie tego bloga to „MEDA DZIĘKI :)

Podwożą nas pod sam dworzec więc „chwała im za to”. Idziemy sprawdzić  jakie mamy możliwości połączeń z naszym kolejnym przystankiem – Mostem Đurđevića na Tarze. Okazuje się, że wcale nie tak łatwo się wydostać z Użic, więc wyciągamy mapę i analizujemy każdą miejscowość z rozkładu jazdy jadącą patrząc na mapę w dół. Po burzliwej dyskusji podejmujemy decyzję o tym, że jedziemy do Plievlji. Nawet nie pytajcie co tam jest, bo nie ma tam nic. Po prostu to była najbliższa miejscowość, z której można było się dostać na wspominany most. 

Do odjazdu zostało jeszcze jakieś 5-6 godzin więc decydujemy się na poznanie bliżej samych Użic, które no cóż,  nie powalają nas na kolana. Samo miasteczko położone jest dość malowniczo, dookoła zielone pagórki, przez centrum przepływa rzeczka. Kierujemy się do centrum gdzie na placu „wyrasta” budynek niczym rakieta kosmiczna – tutejszy Empire State Building. 


 Postanawiamy coś zjeść, troszkę na siłę bo przed nimi kawał drogi, a upał dodatkowo nas do tego nie zachęca. Spacerujemy, zaglądamy to tu, to tam i powoli już zmęczone udajemy się z powrotem na dworzec. 

* Co ciekawe, że oprócz biletów na autobus, musisz kupić tzw. „peronska karta” aby móc w ogóle wejść do części gdzie podjeżdżają autobusy. To dość ciekawy dodatkowy zarobek dla osób, które chcą pożegnać bliska osobę przed wejściem do autobusu. Taka inna wersja monety, o której Wam wspominałam w Belgradzie.



Po wielogodzinnym oczekiwaniu nadchodzi wspomniana chwila i pakujemy się do autobusu. Na szczęście nie ma tłumów więc możemy się „wygodnie” (celowo zaznaczam to w cudzysłowie, bo przy ponad 30 st. upałów autobus oczywiście nie ma klimatyzacji) rozłożyć i rozkoszować widokami. A uwierzcie mi jest na co patrzeć, bo zachód słońca mamy możliwość oglądać nad Zlatiborem. Ten górzysty teren w zachodniej Serbii na naszym odcinku charakteryzował się gigantycznymi połaciami wypalonej od słońca trawą, która niesamowicie kontrastowała przy jeszcze zielonych drzewach wyrastających gdzieniegdzie. Wyglądało to niczym górzysta pustynia. Bardzo wtedy żałowałam, że nie mamy możliwości zatrzymania się na zrobienie kilku zdjęć. 

Iza w tym czasie już przeniosła się do nibylandii zapadając w głęboki sen. Po jakiś 2-3h zatrzymaliśmy się na postój i wtedy pierwszy raz podczas tej podróży odczulam bliskość gór. Wczesny wieczór a powietrze było bardzo rześkie, zupełnie inne niż jeszcze dzień wcześniej na północy Serbii.

Kontrola paszportowa na granicy serbsko-czarnogórskiej poszła bardzo sprawnie i po kolejnych 2h dotarliśmy do miejscowości końcowej , czyli Plievlji. Wysiadamy, późny wieczór, Iza zaspana, ja nie lepiej i kierujemy się do budynku dworca. Nasze pojawienie się spowodowało niemałe zamieszanie. Zainteresowanie nami mogę śmiało porównać do wizyty „Madonny w Złotych Tarasach”. 

Ustaliśmy, że skoro Iza nie czuje się najlepiej jak ja wezmę pierwszą „wachtę” a ona położy się na ławce aby się przespać.
W związku z tym, że było już naprawdę zimno postanowiłam udać się do pobliskiego parku aby się przebrać w coś cieplejszego. Niestety dworcowa toaleta była już zamknięta.
Następnie zapoznałam się z rozkładem jazdy, omówiłam (nie pytajcie w jakim języku) z Panami w kasach gdzie powinniśmy dalej pojechać jeżeli chcemy zobaczyć Most Đurđevića na Tarze. Okazało się, że poczekalnia jest otwarta do północy, a później od 3.30 rano. Troszkę kiszka bo co tu robić przez 3 i pół godziny jak na zewnątrz ziąb. Obudziłam Izę i poprosiłam aby też poszła się przebrać. I tu zadziało się coś co pozwala mi wierzyć w ludzką dobroć i gościnność. Podszedł do mnie jeden z kasjerów i na migi pokazał, że możemy tu zostać, on zamknie nas na klucz i o 3.30 przyjdzie otworzyć. Uff….nawet nie wiecie jaki mi kamień z serca  spadł bo perspektywa marźnięcia na zewnątrz mi średnio odpowiadała, a uwierzcie mi, nie jestem typem paniusi. Nie wspomnę o tym, że marzyła mi się zwyczajna kąpiel. W końcu od doby byłyśmy w trasie z większość czasu żar lał się z nieba.
Iza przyszła, przekazałam jej dobre wieści, Pan nas pożegnał i zamknął. Obie położyłyśmy się na ławkach i nie wiedzieć kiedy zapadłyśmy w głęboki sen. 


I było taaak miło, nawet nie słyszałam jak przyszła kolejna zmiana i otworzyła drzwi. Za to nie dało się nie zauważyć, usłyszeć i poczuć Pana, który usiadł ok. 4 nad ranem obok nie. Nazwany przez nas Panem Podpalaczem (później wyjaśnię czemu) był po pierwsze staruszkiem, po drugie nieco zaniedbanym staruszkiem, po trzecie więcej niż nieco pod wpływem alkoholu zaniedbanym staruszkiem, po czwarte palił jak smok i po piątek jak mówił to krzyczał. Wyobraźcie sobie taką kombinację. Ja jestem wyrozumiała, ale po godzinie kiedy wokół nas pojawiła się gęsta chmura dymu, a oddychanie stało się problemem postanowiłam interweniować. Pan rzucał pety wszędzie gdzie się dało, wiec czysta podłoga dworca nie była już tak czysta jak jeszcze kilka godzin temu. Obudziłam Izę i mówię jej, że już nie daję rady jego słuchać i oddychać. I uwaga tu pojawia się coś czego nie zapomnę do końca życia. Iza mówi do Pana Podpalacza „Proszę Pana ja nie rozumiem co Pan mówi, rozumie Pan?”  A Pan Podpalacz do Izy „Ne rozume, ne rozume”….i dalej swoje :) Mało tego uznał, że skoro już nie śpimy to się bardziej zaprzyjaźni i usiadł mi na nogi! Do tej pory udawałam cały czas, że leżę i śpię ale to szybko spowodowało moją reakcję, relokacji  na ławkę Izy.
Obie zrobiłyśmy standardowy zwis osób, które próbują się zdrzemnąć w pozycji siedzącej i wegetowałyśmy w tej pozycji do momentu kiedy poczułam lekki swąd. Co się okazało Pan Podpalacz (stąd ta ksywka) rzucił peta na mój plecak, który zaczął się lekko palić. Na szczęście obrażenia odniósł tylko pasek ale pamiątkę mam do dzisiaj :) Tak się zaczęłyśmy śmiać, że spanie nam od razu przeszło. 

Pan Kasjer poczęstował nas nawet rogalem maślanym. No i jak tu nie polubić Plievlji :) A BTW w naszym przewodniku było napisane, że nic tu nie ma poza meczetem więc nie warto zajeżdżać. Phi…też coś, tutaj można poczuć czarnogórską gościnność i folklor :) No i mają drużynę piłkarską Rudar Plievlja, która ostatnio zremisowała z naszym Śląsk Wrocław.

Kupiłyśmy bilety na 6.30 i w otoczeniu kilku innych podróżnych, którzy już zdążyli się pojawić oczekiwałyśmy na odjazd. Co ciekawe środkiem transportu okazał się busik, a Pan Kierowca nazwany przez nas Panem Landrynkiem ze względu na różowe polo osobiście zaprosił nas do środka, otrzymując wcześniej stosowne wskazówki od Panów Kasjerów gdzie ma nas wysadzić. Innym podróżnym jeszcze nie pozwolono zająć miejsc.

Po drodze piękny wschód słońca umilał nam drogę, Pan Landrynek zatrzymywał się na każde machnięcie ręką.  Tam nie funkcjonuje coś takie, że musisz stać na przystanku aby kierowca Ciebie zabrał. Kierują się zasadą „przystanek na żądanie”.


Most Đurđevića na Tarze pojawił się na początku na dole ale już wtedy widoki zapierały dech w piersi. Serpentyny na górskich drogach i ciągły zjazd w dół przybliżały nas do celu aby ostatecznie bus mógł zatrzymać się przy samym skręcie na most. Pan Landrynek pomógł nam z bagażami i pojechał dalej. My odbiłyśmy wprost na most.

Widoki są tak piękne, że nie wiem czy rzucać plecak i robić zdjęcia, czy podziwiać. Jestem pod mega wrażeniem całej konstrukcji, kształt i wielkość robią naprawdę niesamowite wrażenie. W dole pływnie Tara, która z takiej wysokości jawi się jako mały strumyk. W rzeczywistości jest górską rzeką, gdzie organizowany jest nawet rafting. 


Po drugiej stronie mostu, jakieś 200 metrów dalej jest knajpka, lokalny GOPR i jakiś pensjonat. Kierujemy się tam na kawę. Jest ok. 7.40 i Pan nas informuje, że otwierają dopiero od 8.00. Umawiamy się z nim, że zostawimy w środku nasze bagaże, pójdziemy się przejść po moście  a potem wrócimy na kawę. Czas na sesję zdjęciową i podziwianie widoków na spokojnie. 


Jeżeli będziecie kiedyś mieli okazję być w Czarnogórze to koniecznie odwiedźcie to miejsce.



Wracamy do knajpki i zamawiamy, Iza kawę a ja gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Mniam :) Do tej pory było nam dość chłodno i te ciepłe napoje postawiły nas na nogi. Mało tego smakowo były dość dobre, a że godzina wczesna więc postanawiamy zostać tam na śniadaniu. Taras jest nad samym zboczem góry skąd most widać w całej okazałości. Wybieramy najlepsze strategicznie miejsce i zamawiamy.


Po śniadanku i odpoczynku, analizujemy mapę i decydujemy się na kolejnego stopa. Słońce już dość mocno operuje dlatego przebieramy się w lżejsze ciuchy i stajemy na poboczu. Kolejnym punktem naszej wycieczki jest Park Narodowy Durmitor i miasteczko Żabljak - miasto i gmina w północnej Czarnogórze, w której co ciekawe wśród mieszkańców przeważają Serbowie, a z którego jest bardzo dobra baza wypadowa w góry należące do parku narodowego. Ruch samochodowy nie jest oszałamiający ale po ok. 30 min. udaje nam się złapać okazję do Żabljaka. Pan niestety nie zna angielskiego co nie przeszkadza mi opowiedzieć o tym co już widziałyśmy i gdzie się później wybieramy ;) Po niecałej godzinie jesteśmy na miejscu. Pan nas wysadza blisko informacji turystycznej więc tam w  pierwszej kolejności kierujemy nasze kroki. Na miejscu bardzo miła Pani dość szczegółowo informuje nas o lokalnych atrakcjach oraz załatwia nam nocleg. To trzeba podkreśli, że pod tym katem Czarnogóra jest świetnie zorganizowana. Przekazałyśmy Pani nasze oczekiwania: nie za daleko  od centrum, czysto i tanio, i od razu zadzwoniła w „magiczne miejsce”, ustaliła wszystko i podała nam cenę. My się od razu zgodziłyśmy bo szczerze mówiąc marzyłyśmy tylko o prysznicu.
Otrzymałyśmy jasne instrukcje, mamy iść prosto główna ulicą jakieś 400 metrów i na stacji benzynowej, która powinna być po prawej stronie będzie czekał na nas chłopiec na rowerze. Doszłyśmy do stacji bez problemu, chłopiec jest ale roweru brak. Zagadujemy czy to on i otrzymujemy odpowiedź twierdzącą. Podążamy za nim, kierując się w uliczkę boczną. Mijamy większe i mniejsze domki, które w 90% nie są jeszcze do końca wykończone chociaż widać, że od kilku lat już mieszkają tam ludzie. Dochodzimy do naszego domu, duży, częściowo otynkowany. Na zewnątrz powitanie całej rodziny, która wyglądała na romską: mama i cała zgraja dzieciaków, w  tym najstarszy lekko budzący nasze obawy – kawaler lat ok. 25-30, rosła budowa ciała.

Przedstawiamy się a nasi gospodarze zapraszają do środka. Wchodzimy na pierwsze piętro, kawaler otwiera drzwi kluczem, a chłopiec, który nas tu przyprowadził oprowadza nas po „naszych” tymczasowych włościach: salon, kuchnia z jadalnią, łazienka, duży balkon. Podziwiamy, bardzo ładnie, ale nie wytrzymuję i pytam się „and where is our room?”. Rodzina patrzy na nas, my na nich. Już zaczynam podejrzewać, że wersalka w salonie należy do nas, ale nic równie mylnego. Chłopiec uśmiech się szeroko i wskazuje nam sypialnię z tak białą i wykrochmaloną pościelą jakiej dawno nie widziałam. Pytają się nam czy jesteśmy zadowolone a my, no cóż, oniemiałyśmy. Całość do naszej dyspozycji w cenie niższej niż klitka w Belgradzie czy w porównaniu do innych naszych noclegów podczas tej wyprawy.
Jak tylko zamykają się za nami drzwi co Wam będę pisać, piszczymy jak małolaty. Od razu ustalamy kolejkę do łazienki aby w pełni już odświeżone uderzyć na szlak.


Zadowolone wyruszamy w stronę Jeziora Crno czyli Czarnego. Niestety jak to w górach pogoda szybko się zmienia i w drodze łapie nas deszcz. Postanawiamy zrobić zakupy w pobliskim markecie i wrócić do domu. W sklepie oprócz podstawowych produktów zaopatrujemy się w lokalne piwo Nik Gold. Jeszcze Wam o tym nie wspominałam, ale zawsze testuję lokalne piwo jako fanka tego trunku :) W kolejce spotykamy grupę z Polski, która też zamierza udać się w góry. Te popołudnie postanawiamy spędzić na odpoczynku, w końcu coś nam się należy po takich trudach ;)



Kolejny dzień, kolejna przygoda, góry na wyciągnięcie ręki. Śniadanko i w drogę. Główna ulica Żabljaka w jedną stronę wiedzie na południe, w stronę wybrzeża, a w drugą nad Jezioro Czarne, skąd można wejść na kilka szczytów, m.in. najwyższy Bobotov Kuk 2523 m n.p.m. lub Crvena Greda 2164 m n.p.m. 


* Pamiętacie, że jeżeli zdecydujecie się na wejście, na któryś ze szczytów, to w jedną stronę musicie przeznaczyć na to kilka godzin. 

Pierwsze kroki kierujemy do apteki gdzie Iza zaopatruje się w lek na gardło, które zaczęło ją boleć wieczorem. Droga nad jezioro zajmuje nam ok. 15 min. Jak wygląda zobaczcie sami.  Jest na co patrzeć :)




Zza drzew wyłania się idealnie gładka tafla wody Czarnego Jeziora. Na nim górują wierzchołki gór, z Međed 2285 m.n.p.m na czele. Samo jezioro nie jest jakoś bardzo duże i bez problemu można je obejść dookoła, co oczywiście robimy. Wcześniej zakupiliśmy mapę parku więc mniej więcej wiemy gdzie chcemy się dalej kierować. Odbijamy w bok i kierujemy się nad Jezioro Zmijne, a stamtąd gdzie nas nogi poniosą :)


 Tu powinna pojawić się opowieść o Panu Zaliczaczu. Poniżej jest zdjęcie wiaty z małą ławeczką obok. Postanowiłyśmy tam sobie odpocząć. Obok siedział Pan ok. 60-65 lat i ku naszemu zdziwieniu odezwał się do nas po polsku. Zapytałam się go czy "zaliczył już coś". Po czym on odpowiedział mi "Proszę Pani ja zaliczam cały czas" i uśmiechnął się w dość "osobliwy" sposób ;)


Widoki są przepiękne, wszędzie gdzie okiem sięgnąć pną się ku niebu szczyty Gór Durmitor. Ja, jak zwykle w górach dostaję takiego kopa adrenaliny, że nie czuję zmęczenia. Nogi same mnie niosą coraz wyżej i wyżej.  



  Po posiłku udajemy się w nieznane i po ok. godzinie marszu dochodzimy do rozległej polany z dwiema rozpadającymi się chatkami, które kiedyś pewnie należały to tamtejszych górali wypasających owce. Rozkładamy się na trawie, wyciągamy prowiant i chłoniemy to piękno.  Jedna z górskich ścian zawiera wejście do jaskini, przynajmniej tam mi się wydaje. Postanawiam to sprawdzić i wspinam się tam. Wchodzę do środka i korci mnie aby wejść dalej i wyżej, ale po tym jak kilka temu widziałam horror „Zejście” wszystko mi się przypomina i ostatecznie rezygnuje z tego pomysłu ;)




Wyobraźcie sobie, że przylatuje do nas motyl, który najpierw siada na oprawce moich okularów a później dłoni. Natura na wyciągnięcie ręki.




Wbrew temu co było opisane w przewodniku szlaki oznaczone są bardzo dobrze. 


Po kilku godzinach wędrówki kierujemy się do centrum Żabljaka ponieważ następnego dnia, wczesnym rankiem udajemy się już nad wybrzeże. Yuppie Yeah!

A za nami dopiero tydzień wyprawy a już tyle przygód :) Część trzecia wkrótce ;)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Buka w zderzeniu z cywilizacją: Japonia, cz. I „Aoi Matsuri”

Dlaczego Buka pokochała Transylwanię, Rumunia cz. 3