Bałkańska przygoda Buki! cz. 1, Serbia


Nie jest lekko wybrać odpowiednie miejsce na wakacje. Właściwie każdy kraj ma coś do zaoferowania. Nam (mi i Izie) w wyborze destynacji pomógł nasz poczciwy LOT oferując bardzo tani przelot do Belgradu.  I tak od czerwca oczekiwaliśmy z utęsknieniem na 23 sierpnia aby polecieć do Serbii.
Nawet nie podejrzewacie ile rzeczy jest niezbędne 2 dziewczynom podczas 2 tygodniowego urlopu. Zaręczam Wam, bardzo dużo. Niestety ilość bagażu ograniczona. Wnikliwa analiza każdego przedmiotu i w końcu bagaż spakowany.

23.08 – lecimy :)

Lądujemy na lotnisku im. Nikoli Tesli i pierwszy szok. Matko, jak tu gorąco. Normalnie jak w środku sezonu w Egipcie. Zasięgamy języka i idziemy grzecznie na przystanek autobusowy, który ma nas dowieźć do centrum Belgradu. 

*Dla zainteresowanych przystanek jest pod samym budynkiem lotniska. Przyklejamy się z Izą do budynku  w poszukiwaniu cienia i czekamy na autobus. 

Oczywiście każdy dookoła kopci – zapomnij o zakazie palenia w miejscach publicznych. Autobusik przyjeżdża, kupujemy bilety i jedziemy. I jedziemy, i jedziemy. Na miejscu wyciągamy mapę (właściwie to zostawiam Izie :)) i ruszamy w poszukiwaniu naszego hostelu. Upał masakryczny. Mijamy zegar z temperaturą i……jedyne 40 st. A my chodzimy i chodzimy. Mapa nie chce współpracować z nami :) Robimy odpoczynek i analizujemy.

Podchodzi do nas młoda para i zagaduje. I o dziwo dziewczyna mówi trochę po polsku. Zaczyna tłumaczyć trochę po polsku a trochę po angielsku. W Izę wstępują nowe siły, ruszamy dalej. Mijamy kilka fajnych knajpek gdzie aż chce się usiąść. Miłe Panie zagadują do wejścia do środka. Ładnie odmawiamy, patrzymy w prawo a tam…..ON…nasz hostel. UFF :) Wbijamy do środka, gadamy sobie z  Panem i idziemy do naszego pokoju. Jest maciupeńki, ale kolorowy i czyściutki. Klimy brak, więc jest trochę „ciepło”. No nic, damy radę. Jesteśmy zadowolone. 

Korytarzem przechodzi chłopak, drzwi do naszego pokoju są otwarte więc zagląda. Za chwilkę kolejny i tak właśnie poznajemy naszych sąsiadów z Tel Avivu –Rona (chociaż my podejrzewamy imię Aron) oraz Jonathana - potocznie zwanych przez nas z przymrużeniem oka Izraelitami. Gadka szmatka, chłopaki polecają nam imprezy, zachwalają Belgrad no i proponują wspólne wyjście. Póki co regenerujemy się z Izą po podróży. 

Prysznic i czas wyjść na miasto. Spacerujemy, zwiedzamy, odpoczywamy. Nie będę Was zanudzać co po kolei oglądałyśmy. Podsumuję, że Belgrad ma swoje uroki, ale jeżeli ktoś spodziewa „achów” i „ochów” to może się zawieźć. Przepływający przez miasto Dunaj robi niesamowite wrażenie. W parku Kalemegdan starsi panowie grają w szachy. Inni się przyglądają i dopingują swoim faworytom.


Siadamy i raczymy się zimnym piwem marki Jeleń. Jest fajnie.



To co rzuca mi się w oczy to bardzo dobrze ubrane Serbki, a dokładnie mieszkanki Belgradu. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Asortyment w sklepach jest całkiem, całkiem. Z butami troszkę gorzej, ale i tak jestem pozytywnie zaskoczona.



Wracamy do hostelu . Chwilka na przewodniki i analizę co robimy następnego dnia. Izraelici okupują komputer z dostępem do Internetu, który jest w piwnicy. Robi się ciemno i chłodniej, wychodzimy bo w naszym 5 metrowym pokoju i tak nie ma czym oddychać.

Podziwiamy panoramę Belgradu w nocy i idziemy na poszukiwania tych osławionych pływających statków-imprezowni. Jakieś 5 km dalej ich nie ma więc się poddajemy. Za to mijamy boisko do gry na mega barce. Dość ciekawe rozwiązanie. Siadamy sobie nad brzegiem Dunaju, tuż obok innego statku gdzie trwa próba do jakiegoś występu. 


Wracamy do hostel i idziemy spać. Tylko jak tu spać jak jest taki upał. Przewracamy się z boku na bok. W nocy pojawiają się nowi sąsiedzi, BARDZO głośni sąsiedzi. Zaczynają dyskusje kiedy pojawią się Izraelici. Słyszymy ich przygody z ostatniej imprezy oraz opowieści, który statek-imprezownia jest najlepszy.  Izraelici opowiadają o techo-statku, a Ci drudzy odpowiadają „techno is for gays” (ja tutaj nikogo nie dyskryminuje, żeby nie było :)). No i o jakiejś 6 nad ranem w końcu idą spać. W nasze małe okienko na poddaszu świeci słońce, upał is coming więc czas wstawać. Śmiejmy się do siebie po nieprzespanej nocy. Jest git :)


Dalsze zwiedzanie miasta, odwiedzamy dworzec kolejowy i autobusowy. W między czasie zdecydowałyśmy, że następnego dnia pojedziemy do Parku Narodowego Derdap (PN Derdap to ok. 5-6h. od Belgradu na południowy wschód więc to całodniowa wycieczka). Kupujemy bilety* i zmierzamy na kolejnego Jelenia. Od rana nie wiedzieliśmy człowieka od hostelu i zaczynam się niepokoić bo jeszcze nie odzyskałyśmy naszych paszportów. Próbujemy dzwonić na podany numer. Nikt nie odbiera. Piszę SMS-a ale dalej cisza.



Idziemy na kolację. Polecamy Wam uroczą uliczkę Skadarliję, obok naszego hostelu, gdzie można posłuchać muzyki na żywo i dobrze zjeść. Podejmujemy decyzję Iza zostaje a ja jadę, i żeby była jasność, ja bardzo chciałam aby Iza pojechała, ale ona obawiała się zapuszczać tak daleko bez paszportu. Nie mogę odpuścić takiej przygody :) Wstaję o 4.00 rano pakuję plecak i idę na dworzec. 

*Kupując dzień wcześniej dostałyśmy bilet i 2 monety. Zastanawiałyśmy się po co nam będzie te monety. Przed wejściem na stanowisko stoi Pan, grzecznie podchodzę i wręczam mu bilet. On macha głową. Hmm…o co mu chodzi, myślę sobie? Pan wyciąga monetę i mi pokazuje. Oczywiście wyciągam ją i mu oddaję. I wiecie co? Jak się okazuje to na stanowiska nie można wejść bez tej monety. Jeżeli chcecie kogoś odprowadzić do autobusu to musicie kupić taką specjalną „wejściówkę”. Dziwna sprawa :)




Wsiadam, Pan Kierowca wskazuje mi moje miejsce. Autobus niczego sobie. Ruszamy.
Na następnym przystanku wsiada kilka osób w tym Pan Policjant, który siada obok mnie. Od razu czuje się lepiej. Ciekawość zaczyna ustępować zmęczeniu. W końcu nie codziennie się wstaje tak wcześnie. Stajemy, budzę się i Pan Kierowca mówi coś po serbsku. Właśnie w takich momentach zmysł lingwistyczny Izy jest nieoceniony! No nic, wysiadam i się pytam czy dobrze zrozumiałam, że to 10 min. przerwy. Potwierdza. Sprawdzam gdzie jesteśmy i okazuje się, że to już Golubac. Ok. 4 km za miastem są pozostałości po Twierdzy Golubac. 



Analizuję sytuację ile jeszcze czeka nas drogi i dochodzę do wniosku, że warto poszukać toalety.

*No właśnie przy tej okazji odradzam korzystanie z toalety na tym dworcu. Właściwie z pozostałości po toaletach. Takiego syfu dawno nie widziałam, a nadmienię, że widziałam sporo publicznych szaletów. Wspomnę jedynie, że w mojej kabinie zamiast klamki była mega dziura a w pozostałych w ogóle nie było drzwi.

Kontrolując czas wychodzę za budynek dworca i opada mi szczęka. Przede mną pojawia się jezioro, chociaż wiem, że nie powinno go tam być. W końcu tu powinna być rzeka. I jest i to jaka. Ogromne połacie wody. Robię zdjęcia, patrzę w prawo i w oddali widzę zarys twierdzy. Nawet z daleka widać jej wysunięte nad wodę kształty. 


 Podziwiam widoki i wracam do autobusu. Ruszamy i po kilku minutach mijamy twierdzę. Co ciekawe mini tunel jest wykuty w samej twierdzy i w jednym czasie może tamtędy przejechać tylko jeden samochód. Bardzo żałuję, że nie możemy się tutaj zatrzymać. 

*Podczas podróży zauważam jedną rzecz. Autobus w połowie jest pusty, pasażerowie się zmieniają, a nowo wsiadający pasażerowie nie siadają na podwójnie wolnych miejscach jak to spotykam w Polsce ale dosiadają się do innych. Bardzo często rozpoczynają rozmowę aby umilić sobie czas.

Bez wchodzenia w szczegóły, cieszę się, że siedzę po stronie kierowcy bo po tej stronie płynie właśnie Dunaj. Widoki są zachwycające. Po drugiej stronie rzeki są przepiękne zielone zbocza Rumunii (opowieści o Rumunii wkrótce :)). Trasa wiedzie raz przy samym brzegu  aby zaraz wznosić się ku górze. Warto było tu przyjechać. Przyklejam się do szyby i wzdycham.   


 W między czasie piszę sms-a do Izy, że jeszcze żyję i jest super. Po drodze mijamy kilka tuneli różnej długości. Przejeżdżamy nawet przez ciekawy most i gdyby nie mapa to wydawałoby się, że most łączy Serbię i Rumunię. Nic równie mylnego, cały czas jesteśmy w Serbii. Dojeżdżamy do osławionego odcinka Żelaznych Wrót - Veliki Kazan (Wielki Kocioł), gdzie koryto rzeki zawęża się do 147 metrów, a wapienne ściany wznoszą się na 800 metrów. WOW. Mijamy wykutą w skale twarz wojownika po stronie rumuńskiej. 


 Dojeżdżamy do celu moje podróży – czyli zapory wodnej Derdap w okolicy miejscowości Sip. 

Wysiadam na dworcu autobusowym w miejscowości Kladovo i zastanawiam się jak dostać się do zapory, która leży kilkanaście kilometrów za miastem. Hmmm…spaceruję i mijam sklep z pocztówkami. Mój wzrok pada na kartkę z tamą. I jakież czuję rozczarowanie. Co sobie wyobrażacie jak myślicie o tamie? Nie wiem dlaczego ale ja wyobraziłam sobie coś na kształt Zapory Hoovera na rzece Kolorado;) To sobie wyobraźcie, że tama Derdap była dłuższym i nieco większym odpowiednikiem naszej poczciwej tamy we Włocławku. Może dla fascynata zapór wodnych to byłoby coś interesującego  ale ja poczułam niedosyt. Nadmienię, że samo miasto też nie miało nic specjalnego do zaoferowania.

Doszłam do wniosku, że trzeba sobie to zrekompensować w powrotnej drodze do Belgradu. Kieruję się na rogatki, w stronę, z której przyjechaliśmy. Dochodzę do przystanku autobusowego i zaczynam łapać stopa. 5 minut później zatrzymuje się samochód i kierowca proponuje podrzucić mnie do oddalonej o kilka kilometrów miejscowości Sip. Pyta się czy chcę dostać się do Rumunii – w miejscowości Sip jest przejście graniczne Serbii z Rumunią. Tłumaczę, że nie, chociaż bardzo mnie to kusi :) Niestety mam ze sobą jedynie ksero paszportu i kopię polisy ubezpieczeniowej. Pokazuję mu na mapie gdzie chcę dojechać. Rozmawiamy łącząc wszystkie dostępne języki świata. Wysadza mnie w cieniu drzewa i jedzie dalej. 



Kciuk w górę i łapię stopa dalej. Mija chwila i zatrzymuje się młody chłopak. Może mnie podrzucić dość daleko, ale ja mu na mapie dokładnie pokazuje gdzie chcę wysiąść. Długo wpatruje się w mapę i mówi „ale tam nic nie ma”. Nic równie mylnego, tam jest bardzo ładnie :) Ładne widoki, ładna rzeka, ładne zbocza górskie. Podsumowując jest na czym obiektyw zawiesić:) Jedziemy i gadamy, a raczej staramy się dogadać i zrozumieć bo język angielski nie jest chyba przez kolegę często używany. No więc pada pytanie „ile km jest z Warszawy do Wiednia?”…eeee? Szczerze to nie wiem nawet teraz. A kolega był akurat w Wiedniu kilka tygodni wcześniej i bardzo mu się tam podobało. No cóż każdy temat do rozmowy jest dobry. Na szczęście ja też do milczków nie należę więc miło nam się podróżowało. 

Dalej jest zdziwiony, że chcę wysiąść w miejscu gdzie do najbliższej miejscowości jest kilkadziesiąt kilometrów. Pyta ponownie czy na pewno tutaj. Potwierdzam, zjeżdżamy na pobocze, ładnie dziękuję i się żegnamy. No teraz to już czuję zew przygody :) Jest gorąco, nie wiem gdzie jestem, ale widoki zapierają dech w piersi. Mijam ponownie wykutego w skale wojownika. Zatrzymuję się i robię dziesiątki zdjęć. Trochę się boję bo tam nie ma pobocza więc jak jedzie samochód to ładuje się za barierkę aby nie kusić losu. Maszeruję i podziwiam małą cerkiew po stronie rumuńskiej. Żałuję, że nie uda mi się zobaczyć tablicy……która widoczna jest podobno od strony rzeki. W oddali zaczyna wyłaniać się tunel. Zaczynam się zastanawiać jak przez niego przejść. Nie zwróciłam wcześniej uwagi czy tam jest możliwość pieszego przejścia. 


Po dojściu okazuje się, że jest. Wiele samochodów mijając mnie zwalnia aby bezpiecznie mnie ominąć. Mijam tunel i robię pierwszy odpoczynek na kamiennych schodkach obok tunelu. 


 Jest gorąco więc nie siedzę zbyt długo. Kolejny odpoczynek robię jakieś 5 km dalej. Siadam sobie pod jednym z drewnianych domków jakie można spotkać również przy polskich drogach. Obok siedzi starsze małżeństwo czuję na sobie nieco zdziwione spojrzenia  „skąd się tutaj w ogóle wzięłam?”.
Zdaję Izie kolejną relację „żyje i jest fajnie”. Ruszam dalej. Spacer w takim upale jest dość męczący, najładniejszy odcinek mam już za sobą więc decyduję się złapać stop do kolejnej miejscowości. Moi celem jest Donji Milanovac.

No i pojawia się mały problem. Ruch jakby zamarł. Samochody jeżdżą co 5 minut więc szukam miejsca w cieniu i wyciągam mapę. Analizuję gdzie mniej więcej jestem i czekam. Macham na każdy pojawiający się samochód. Sami turyści, Czesi, Włosi. Nikt się nie zatrzymuję. Wrrr. Mija jakieś 30 min. więc w porównaniu do poprzednich okazji to dość sporo. Pojawia się kolejny samochód - czarny Golf, włoskie numery rejestracyjne. Bez zbytnich nadziei podnoszę rękę z mapą i macham. O dziwo kierowca się zatrzymuje. Miło się witam, ogólnie to ja z reguły jestem miła ;) Pan się pyta czy mówię po włosku. Kurcze, a mama mówiła, jak zaczynasz coś to skończ, to mi się włoski po pół roku znudził i pamiętam 10 zdań. Mówię, że nie bardzo, ale przedstawiam się „Mi chiamo Iwona”. I uwaga Pan nie rozumie, hmm…..No nic pokazuję na mapie gdzie chcę dojechać. On macha głową i pokazuje tylne siedzenie. Kolejne hmm…zerkam do tyłu a tam duży czarny worek i coś w środku. I powiem Wam jedno. Najgorsze to mieć bujną wyobraźnię :) No trudno, pakuje się do tyłu. Jedziemy  i trochę gadamy bo Pan taki średnio rozmowny, zwłaszcza, że jego włoski chyba nie jest aż tak dobry jak wyglądało na początku. Po ok.  40 minutach dojeżdżamy do Donji Milanovac. Wcześniej zauważyłam, że jest tam coś na wygląd dworca więc  założyłam, że będzie można tam posiedzieć i poczekać na autobus powrotny do Belgradu. Tymczasem żegnam się z Panem, dziękuję za podwózkę i zerkam na przednie drzwi ze strony pasażera. No i już mam odpowiedź dlaczego nie mogłam siedzieć z przodu. Wcześniejsza stłuczka wgniotła drzwi tak, że nie można ich otworzyć. Mimo wszystko dalej jestem fanką CSI :)

Kieruję się do dworca. Zerkam na rozkład i z radością stwierdzam, że kolejny autobus do Belgradu jest za 30 min. Yuppie yeah :) Kupuję bilet i piszę do Izy, która ma wyjść do mnie na dworzec.  

Podróż powrotna jakoś się dłuży ale ostatecznie z 40 min. opóźnieniem  jestem w Belgradzie. CDN już jutro :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Buka w zderzeniu z cywilizacją: Japonia, cz. I „Aoi Matsuri”

Dlaczego Buka pokochała Transylwanię, Rumunia cz. 3

Bałkańska przygoda Buki, cz. 2, z Serbii do Czarnogóry