Buka przemierza Deltę Dunaju, czyli Rumunia cz. 2


Ruszam w dalszą podróż po Rumunii, a dokładnie jej wschodniej części. O 6.50 odjeżdża mój bus do Tulcza (Tulcea). Po drodze mijamy wiele elektrowni wiatrowych. Stosunkowo bliskie położenie morza na pewno ma spore znaczenie dla tego typu rozwiązań w tym regionie. Wiatraki rozsiane są na długości kilkudziesięciu kilometrów w ilości dużo. Widoki umilają drogę i pozwalają nie myśleć  o zawrotnej prędkości jaką rozwinął Pan Kierowca.

Kiedy dojeżdżamy na miejsce pytam się kierowcy czy wie gdzie można kupić bilety na prom. Pan ku mojej radości nie tylko zna angielski i to w stopniu bardzo dobrym. Tłumaczy mi spokojnie z takim pięknym akcentem, że mi się robi głupio. Kolejne zaskoczenie to informacja, że dworzec i centrum żeglugi znajdują się w sąsiednich budynkach. Kieruję się w stronę wskazaną przez Pana Kierowcę aby rozeznać się w godzinach kursowania promu. Na miejscu okazuje się, że jedyne otwarte okienko to kiosk. Mimo wszystko uznaję, że Pani powinna być zorientowana wystarczająco i zagaduję do niej. Pani informuje mnie, że kasa jest po drugiej stronie poczekalni, wskazuje ręką i faktycznie jest coś ala kasa. Dodatkowo, że będzie czynna dopiero o 11.00 a kurs do Suliny, bo tylko tym dopływem dzisiaj można popłynąć, rozpocznie się o 13.30. Zerkam na zegarek i przewracam oczami bo jest 9 rano. Co tu robić? Zdecydowałam, że poszukam najbliższego kantoru i wymienię trochę gotówki. W związku z tym, że kantor jest blisko dworca, nie zajmuje mi to wiele czasu. Zjadam śniadanie i zaczynam czytać bo nie po to tacham taki grube książki ze sobą. Na zewnątrz zaczyna się już robić bardzo gorąco. Parę minut po jedenastej pojawia się Pani Kasjerka więc od razu kupuję bilet. Jednocześnie pojawia się coraz więcej osób więc wnioskuję, że ta atrakcja cieszy się sporym powodzeniem. Bilet w jedna stronę kosztuje ok. 60 lei.

* Troszkę o samej Delcie Dunaju, która zaraz po Delcie Wołgi jest drugą pod względem wielkości deltą Europy. W jej skład wchodzą 3 główne nurty: najdłuższy, północny Kilia (120 km), najkrótszy, środkowy i zarazem najbardziej uregulowany Sulina (70km) oraz południowy św. Jerzy (113 km). Od 1991 roku delta figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Unikatowy mikroklimat służy rozwojowi 160 gatunków ryb i 300 gatunków ptaków. Bardzo bogata jest też szata roślinna z unikatowym na skalę światową starym lasem dębowym Letea. Na terenie delty wydzielone są obszary ścisłej ochrony gdzie wstęp jest zabroniony. Są też obszary gdzie wejście jest dozwolone po uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia.  Takowe pozwolenia można uzyskać w ARBDD lub lokalnym biurze podróży. Całość delty jest miejscem w niskim stopniu zamieszkanym. Dojechać samochodem można tylko do pewnego momentu dlatego najbardziej popularnym środkiem transportu są statki i łodzie. Mijane osady często składają się tylko z kilku domów lub wręcz chatek.

Parę minut po 13.00 ustawiam się w kolejkę na statek. Upał jest ekstremalny i mam wrażenie, że nie doczekam do wejścia na pokład bo wcześniej dostanę udaru słonecznego. Ostatecznie udaje mi się odstać swoje i ruszyć w poszukiwaniu cienia. Pojawia się niezdecydowanie, czy pakować się do środka bo tam na pewno będzie cień czy raczej poszukać czegoś na zewnątrz. Ta chwila zawahania zdecydowała, że udaje mi się zająć jedno z ostatnich miejsc na zewnątrz, ale osłonionych dachem. Sukces biorąc pod uwagę zainteresowanie tymi miejscami. Yeah :) Wszyscy podróżni zwalili swoje bagaże w jedno miejsce rufie, a było tego sporo: walizki, plecaki, dziesiątki reklamówek i toreb, wędki i inne niezbędne podczas urlopu rzeczy. Zaczęło się istne biesiadowanie bo te 70 km nasz statek pokonuje wg rozkładu w 3,5h :) Panowie obok rozpoczęli partię trik traka. 


Bardzo miła podróż, nagle poczułam się jak w filmie Marka Piwowskiego „Rejs” :)


Całą trasę swobodnie można było spacerować po całym pokładzie a krajobraz zmieniał się z każdą godziną. Na brzegach machały do nas dzieci z nadbrzeżnych domów, co chwila mijaliśmy małe łodzie i wędkarzy. 




Po drodze zatrzymujemy statek zatrzymuje się w kilku osadach: Partizani, Maliuc czy Crisan.



Kiedy dopłynęliśmy do celu naszej podróży, 6 tysięcznego miasteczka Sulina, na brzegu oczekiwali już miejscowi z ofertami noclegu. Ja po mojej przygodzie z Babuszką trochę nieufnie podchodziłam do takich ofert ale z drugiej strony przeczytałam wcześniej, że mało jest możliwości noclegowych w Sulinie. Podeszłam do jeden z oferujących i zapytałam o cenę. Zgadnijcie, znowu padła magiczna cena 80 lei. Mega drogo więc zaczęłam się targować i ostatecznie stanęło na 60 lei.  To są minusy podróżowania solo. Zapytała się jedynie Pani jak daleko jest wspomniany „nocleg” i oczywiście usłyszałam, że bardzo blisko. Standardowa odpowiedź :) Ryzyk fizyk, ruszamy. Pani po drodze tłumaczy mi co jest co i faktycznie po chwili dochodzimy do takiego mini osiedla. 


Mieszkanie znajdowało się na parterze. Pani wskazała mi mój pokój oraz łazienkę. Ja szybko podpytuję gdzie znajdę latarnię, którą chciałam zobaczyć i jak dojść do morza. Zostawiam graty i postanawiam nie marnować ani chwili. Sama Sulina jest urocza. Wydaje się, że to miasteczko na końcu świata. Z jednej strony bloki a tuż obok drewniane chatki w różnym stanie. Ulica nagle się kończy i zamienia w drogą szutrową. Na jej końcu dziadek siedzi sobie na schodkach. 


Widoki są bardzo sielskie a ja bardzo lubię takie miejsca :) Rzutem na taśmę udaje mi się zobaczyć wspomnianą latarnię. Rozczarowuje mnie jedno, że nie można z niej dojrzeć morza. Po co komu latarnia w środku lądu.   


No nic kieruję się spokojnie w stronę morza. Po drodze mijam furmanki i chłopaka jadącego na oklep, ba nawet machającego do mnie, małą kapliczkę z kolorowym ikonostasem w środku. 


Po wyjściu z miasteczka po prawej stronie wyłania się cmentarz, na którym pochowano zmarłych podróżnych i marynarzy z różnych stron świata. To co mi się najbardziej podoba to karawan, a raczej stary drewniany powóz, do którego zaprzęgano konie. Obecnie w stanie rozpadającym się ale i tak robiący wrażenie. Obok znajduje się również cmentarz muzułmański i kirkut. 


W związku z tym, że morza dalej nie widać, a z przeciwnej strony idzie kilka osób z ręcznikami, podpytuję jak dojść na plażę. Okazuje się, że dojście, chociaż przyjmą ścieżką a później kładką zajmuje ok. 20 min. To ok. 3 km od centrum miasteczka. Po drodze mijam…..uwaga….wrzosowisko. Ku mojej ogromniej uciesz, bo zawsze marzyłam aby zobaczyć całe pola obsiane wrzosem. To takie spaczenie jeszcze z czasów czytania w szkole średniej „Wichrowych wzgórz” ;)

Dochodzi 18.30 więc ludzie powoli kierują się już do miasteczka. Na miejscu okazuje się, że w jedną i druga stronę kursują busiki, które za niewielką opłatą mogą zawieźć chętnych do Suliny lub dalej. 


Sama plaża, eh… co Wam będę mówić. To zupełne przeciwieństwo Konstancy, a właściwie Mamai. Pusto i przyjemnie.


W morze ciągnie się mini molo, na którym postanawiam skosztować kolejnego złotego napoju – piwo Skol. I teraz pytanie ile kosztuje piwo w barze na plaży? Całe 4 lei czyli właściwie nic. Kocham Rumunię :) Woda tutaj jest zdecydowanie chłodniejsza, fale większe, ale za to piaseczek i przestrzeń wymarzona. 



Tutaj muszę się Wam do czego przyznać. Postanowiłam w Sulinie zostać tylko jedną noc i do dzisiaj uważam, że był to największy błąd tej wyprawy. Po pierwsze, jeżeli naprawdę chcecie odkryć skarby Delty Dunaju to warto poświęcić temu miejscu min. 2-3 dni. Po drugie, bez problemu na miejscu można wynająć łódź z przewodnikiem, ceny od 30 do 80 lei za cały dzień. Po trzecie, plaża w Sulinie do tej pory jawi mi się jako miejsce gdzie można odnaleźć nie tylko siebie ale i chwilę spokoju. 


Zachód słońca oglądam już z miasteczka gdzie słońce ginie za horyzontem Dunaju. Mieszkańcy i turyści spacerują lub przesiadują nad Dunajem a sama Sulina tętni życiem. 

 
Powrót do mieszkania okazał się bardziej problematyczny niż sądziłam. Właściwie to nie powrót ale same odnalezienie właściwego mieszkania. Z pomocą przyszły mi babcie siedzące na ławce przed blokiem. Okazało się, że wybiegając z mieszkania w euforii, nie zwróciłam uwagi, które mieszkanie jest „moim” mieszkanie. Wspomniane babcie skierowały mnie na tył bloku gdzie moja gospodyni akurat rozwieszała pranie. Zawołała przez okno córkę, która wyszła po mnie na klatkę. Orientacja w terenie…..dramat :)

Wynajmowany pokój miał wystój iście PRL-owski, ale było w nim przynajmniej czysto. Zresztą nocleg i tak był bardzo krótki bo prom powrotny do Tulczy wypływał o 7.00 rano. Byłam ledwo żywa rano – 5.20. Poranne wstawanie od kilku dni już mi się trochę daje we znaki. Widzę kilka znajomych twarzy z wczoraj. Poranek jest rześki ale wiem, że jak tylko wzejdzie słońce to zacznie się robić gorąco. Zaczynamy powoli odbijać od brzegu na horyzoncie pojawia się złota łuna. Kolejny zapierający dech w piersi wschód słońca.  Drugi tak piękny po tym na Górze Synaj. Na rufie zbierają się wszyscy amatorzy pięknych widoków, słychać zwolnienia migawek.   




Po jakiejś godzenie Pan Kapitan oznajmia coś po rumuńsku. Tłum ludzi biegnie na lewą burtę więc podchodzę i ja. Na niebie kołują setki pelikanów. 


Około 11.00 dopływamy do Tulczy. Ja pierwsze kroki kieruję do kasy autobusowej. Przede mną w kolejce rozmawia dwóch Polaków. Też wybierają się do Gałacza (rum. Galati). Okazuje się, że wraz z rodziną i znajomymi podróżują po Rumunii, a z Gałacza kierują się do Mołdawii. Są lekko zdziwieni, że podróżuję sama, ale do tego już się przyzwyczaiłam :) Jak to mówi mój kolega Marcin „jest ryzyko, jest zabawa”. Kupujemy bilety na 12.00 więc timing ze wszystkim jest idealny. Ruszamy i mimo, że odległość między Tulczą a Gałaczem nie jest bardzo duża to nasza średnia prędkość wynosi 15 km/h. O 14.00 docieramy do Gałacza, a raczej widzimy je z drugiego brzegu Dunaju. Pojawia się pierwsza niespodzianka bo syn kierowcy, chłopiec ok. 11 lat, który do tej pory logistycznie zajmował się usadawianiem podróżnych w autobusie, oznajmia, że to koniec jazdy i trzeba zabrać bagaże. Kurcze, ale jak to koniec podroży? Podchodzę do niego i się pytam co i jak. Okazało się, że na drugi brzeg Dunaju trzeba dostać się promem, który kursuje praktycznie non stop. Bilety kupuje się w małej budzie więc razem z Polakami kieruje się w tym kierunku. Całe 1.5 lei i pakujemy się na prom. To dość nowa sytuacja bo do tej pory autobus/pociąg dojeżdżał do miejsca skąd mogłam złapać kolejny środek transportu. Nie zawsze jest tak różowo jak się chce :) Summa summarum kiedy z promu zjeżdżają samochody, a po lądzie rozchodzą podróżni szybko obserwuję gdzie kierują swoje kroki tubylcy. Okazuje się, że najbardziej popularnym środkiem transportu do centrum są taksówki, które po chwili „rozchodzą się jak świeże bułeczki”. Mój wzrok pada na ostatnią taksówkę, która się ostała. I masz ci los, jakieś małżeństwo już do niej podeszło. Mimo wszystko podchodzę do kierowcy i zagaduję do niego. Pan Kierowca nie zastanawia się nawet sekundy. Pyta się tylko gdzie chce pojechać i pakuje mój plecak do bagażnika. Ustalamy od razu stawkę na 10 lei. Tyle samo wziął od małżeństwa, które zawiózł najpierw do domu. U nas za tyle kilometrów to na pewno zapłaciłabym ze 30 zł (dla przypomnienia 1 lei to ok. 1 zł). 

Dworzec to bardzo dziwny budynek. Z zewnątrz nic ciekawego, a w środku prawie jak oranżeria. Podchodzę do informacji i Pani od razu kieruje mnie do właściwego okienka.  Okazuje się, że najbliższy bus do Braszowa  odjeżdża o 16.00 a więc mam jeszcze 3h. Pan w okienku spisuje moje imię na kartce i prosi abym poczekała na ławce a on mi powie w odpowiednim czasie gdzie podejść.

Transylwanio nadchodzę :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Buka w zderzeniu z cywilizacją: Japonia, cz. I „Aoi Matsuri”

Dlaczego Buka pokochała Transylwanię, Rumunia cz. 3

Bałkańska przygoda Buki, cz. 2, z Serbii do Czarnogóry