Buka w odwiedzinach u Draculi - Rumunia cz. 1, z Bukaresztu do Konstancy
Najfajniejsze wyprawy to te
zorganizowane totalnie spontanicznie. Skąd pomysł na Rumunię? Ano pewnego
lipcowego dnia 2012 siedziałam sobie i przeglądałam zakładkę „grafika” w Google
aby trafić zupełnie przypadkiem na zdjęcie, które zdecydowało o wyborze następnego
kraju. Fotografia pochodziła z albumu jakiegoś turysty i przedstawiała Góry
Bucegi. Widok był tak zachwycający, że przez kilka następnych dni codziennie do
niego wracałam.
Zdecydowałam, że muszę zobaczyć
te góry, a skoro mam do wykorzystania 2 tygodniowy urlop to uda mi się zobaczyć
nawet więcej.
21.08.2012 lecę do Bukaresztu :)
Wyjazd zapowiada się bardzo
ciekawie i na pewno inaczej niż dotychczas. Lecę sama. W życiu trzeba spróbować
wszystkiego. Jak podzieliłam się tą informacją z mamą podczas niedzielnego
obiadu to jej łyżka zastygła na dobre 30 sekund między talerzem a ustami. Po
czym 10 min. słyszałam „czy ja na pewno wiem co robię?”
No ale wracając do samego dnia
wyjazdu. Lot był późnym wieczorem, a na 15 min. przed wyjściem z domu na
lotnisko odwiedził mnie nasz dzielnicowy z wywiadem o włamanie do sąsiadów, o
którym nawet nie wiedziałam. Od razu się
wystraszyłam, że mieszkanie puste na 2 tyg. zostawiam ale było już trochę po
fakcie. Zresztą u mnie i tak nie ma co kraść :)
Na lotnisku małe zaskoczenie. Kto
leci do Bukaresztu? W większości obywatele Rumunii. Generalnie lecą młodzi
ludzie, rodziny z dziećmi lub biznesmeni narodowości rumuńskiej. Widzę też
kilku i to dosłownie kilku Polaków.
Linie lotnicze LOT oczywiście
stanęły na wysokości zadania serwując czerstwą bułkę z mortadelą i surową
marchewką. Był też pozytywny aspekt lotu. Pilot Pan Janusz poinformował, że
warunki atmosferyczne są na tyle sprzyjające, że wylądujemy 20 minut przed
czasem. Jak na złość bo specjalnie załatwiłam sobie transport z lotniska do
hostelu 20 minut po planowanym przylocie.
Lotnisko Henri Coanda nie wzbudza ani zachwytu ani nie odrzuca jakoś
szczególnie. Kiedy wchodzę do głównej hali lotniska szukam człowieka „motyla”,
bo w Polsce zarezerwowałam sobie na początek 2 noclegi w Hostelu Villa
Butterfly. I nic. Odnajduję go dopiero po blisko 20 min. pośród innych osób z
kartkami „hasłami”. Idziemy do samochodu. Okazuje się, że Pan Transporter mówi
płynnie po angielsku i zajmuje się organizacją różnych wycieczek i transferów.
Radzi koniecznie jechać do Mołdawii, krainy leżącej również po stronie
rumuńskiej, aby zobaczyć zlokalizowane w okolicy Suczawy słynne malowane
monastyry. Akurat ten punkt wykreśliłam ostatnio z mojej „top” listy i
jednocześnie odradza podróż do Konstancy, a ja oczywiście planuję tam jechać. Nadmienia,
że na wybrzeżu najfajniejszą miejscowością jest Vama Veche, która położona jest
tuż przy granicy z Bułgarią. Trochę mi nie po drodze :( Podpowiada, które odnogi
Delty Dunaju są najlepsze i poleca nurty: Suliny lub św. Jerzego. Po drodze
mijamy ulicę ambasad wyglądającą jak nasze Al. Ujazdowskie. Oczywiście ambasada
Rosji ma największy budynek….skąd my to znamy. Ambasada Stanów Zjednoczonych w
przeciwieństwie do koszmarnego budynku Warszawie i tego z zamurowanymi oknami w
Belgradzie wygląda rewelacyjnie. Po około 30 minutach dojeżdżamy do hostelu. W
nocy okolica robi wrażenie średnio ciekawej. W hostelu czeka już na mnie Lidia,
mój kontakt mailowy jeszcze z Polski. Pojawia się pierwsza niespodzianka. Nie
ma zarezerwowanej przeze mnie dwójki ale koedukacyjna czwórka. Whatever :) Kiedy wchodzimy do
pokoju nic nie widać. Jest tak ciemno, że ledwo widzę łóżka. Pytam się, które
są wolne i oczywiście przypada mi „prycza” na górze. Jak już mój wzrok
przyzwyczaja się do ciemności odkrywam, że na jednym i drugim łóżku śpią
smacznie półnadzy faceci. Wskakuję w piżamę i wyjątkowo odpuszczam sobie
prysznic. Jest ok. 2.30 w nocy a ja padam na twarz. Nastawiam budzik na 7 rano
bo mimo, że to urlop to jednak plan jest planem. Tak, tak jestem uznawana za
tyrana na urlopach przez moich przyjaciół. Sesese :)
Budzę się z jedną myślą –
prysznic – ASAP. Pokój bez klimatyzacji dał się nieco we znaki. Maszeruję z
całym łazienkowym ekwipunkiem pod jedyny w hostelu prysznic z myślą „oby był wolny”
i jest J
Kabina prysznicowa nie ma drzwi co nieco utrudnia korzystanie z niej jeżeli nie
chcemy zalać całej łazienki, ale nie z takimi przypadkami już miałam do
czynienia. Kiedy wracam do pokoju odkrywam, że jednego „współlokatora” już nie
ma. Kieruję się do kuchni gdzie go odnajduję, albo tak mi się wydaje, bo jak tu
poznać kogoś kogo widziało się tylko w nocy. Felix okazuje się sympatycznym
Francuzem z ambitnym planem zwiedzenia podczas urlopu wszystkich stolic
bałkańskich. Tego dnia zwiedza Bukareszt, następnego jedzie już do Sofii.
Ja analizując „atrakcje”
Bukaresztu postanawiam, że poświecę temu miastu 1 dzień chyba, że tak mnie
zauroczy, że zmienię plany. Upał jest straszny. Ruszam na miasto i zaczynam od
dworca Gara de Nord aby sprawdzić połączenia do Konstancy.
Troszkę o samym mieście. Wybieram
kilka sztampowych punktów.
Pałac Parlamentu – przeczytałam
gdzieś, że to druga co do wielkości, po amerykańskim pentagonie, budowla na
świecie. Kolejny kaprys Ceausescu po tym jak zażyczył sobie rzeki
przepływającej przez Bukareszt. Aby zrealizować ten cel na rzece Dambovita
wybudowano tamę i skierowano nurt przez centrum stolicy.
Generalnie sam budynek robi
wrażenie….o ile ktoś może powiedzieć, że nasz PKiN robi wrażenie. Właściwe to
nasz Pałac podoba mi się bardziej :)
Stamtąd ruszam rumuńskimi „polami
elizejskimi” do Piata Unirii czyli Placu Unii. Tam z radością odkrywam
gigantyczne centrum handlowe, a w nim Mc`a :)
Nie mogę się powstrzymać i idę posiedzieć w klimatyzacji i napić się czegoś
zimnego.
Schłodzona po odpoczynku kieruję
się w stronę Starówki gdzie od razu w oczy rzuca się ciekawy budynek – Hanul
lui Manu, w którym obecnie mieści się hotel i restauracja a pierwotnie pełnił
funkcję zajazdu dla podróżnych. Tuż obok mieści się Muzeum Curtea Vechce, ruiny
starego dworu oraz cerkiew św. Antoniego. Spacer po starówce mogę uznać za
udany ze względu na możliwość skorzystania z cienia, którego jest tu więcej. Oko
cieszą stare budynki i przytulne knajpki chociaż ta część miasta dopiero budzi
się do życia bo jeszcze nie ma południa. Wypatruję budynku o nazwie Palatul CEC
(Pałac Kasy Oszczędnościowej), który jest polecany w moim przewodniku jako
jeden z najbardziej charakterystycznych budynku w Bukareszcie.
Po drodze znalazłam małą pocztę i
wysłałam kilka pocztówek. Czytając co tu by jeszcze zobaczyć natknęłam się na
Felixa, który opowiedział mi co do tej pory udało się zobaczyć jemu. Niby
stolica a proszę jaki zbieg okoliczności :)
Decyduję się na skorzystanie z
przejażdżki autobusem turystycznym i po drodze zatrzymujemy się na Piata
Revolutiei, Piata Universitatii gdzie odkrywam mały kiermasz różnej maści
wyrobów „hand made”. Dokonuję tam zmasowanych zakupów kolczyków i broszek :) Ruszamy dalej na Piata
Romana, Piata Charles de Gaulle i Piata Victoriei gdzie znajduje się urocza cerkiew
Kretzulescu.
Czas zregenerować siły. Wracam do
parku, od którego zaczęła się moja przygoda z Bukaresztem. Wcześniej
zauważyłam, że obok stawu znajduje się mała knajpka. Nic tak nie poprawia
humoru jak zimne piwo :)
Czas skosztować lokalnych smaków. Co ciekawe, miejsce wygląda na dość popularne
bo prawie wszystkie stoliki są zajęte. Decyduję się na piwo Silva Brown,
schłodzone smakuje jak nektar bogów. Przy sąsiednim stoliku siedzi chłopak,
który po chwili do mnie zagaduje.
Andrea, bo tak brzmi jego imię,
jest Włochem i podobnie jak ja wybrał się na samotną wyprawę po Rumunii i
Serbii. To jego ostatni dzień, następnego dnia wraca już do rodzinnego Bergamo.
Kto lata Wizz Air`em wie o co chodzi :)
Wypijamy kolejne piwo i opowiadamy sobie o naszych doświadczeniach
podróżniczych. Raczej porównujemy Serbię bo Rumunii jeszcze tak naprawdę nie
miałam okazji zobaczyć. Dostaję od niego namiary na hostel w Vama Veche, bo też
odradza mi Konstancę i do hostelu w Braszowie.
Po pożegnaniu kierujemy się każdy
w swoją stronę. Kiedy wracam do hostelu zastaję w pokoju Felixa. Jestem tak
zmęczona, może nie samym chodzeniem ale upałem, który był nie do zniesienia. Prosto
kieruję się pod prysznic, a potem padam na pryczę bo tak mi się oczy kleją.
Czytam jeszcze przez koło godzinę. Tym razem jestem dobrze przygotowana, bo mam
2 książki po 500 stron :)
Powinno wystarczyć.
To co mnie szczerze zaskoczyło to
podejście współlokatorów w naszym pokoju. Wcześniej podczas podróży
zamawialiśmy zazwyczaj pokoje na wyłączność. Teraz trzeba było się przystosować
do obcych osób a ja po 5 latach mieszkania w akademiku widziałam już wiele :) No więc każdy
zachowywał się tak aby nie obudzić nikogo innego i jak najmniej przeszkadzać
innym. Niby to normalne zachowanie i kwestia wychowania, ale….ludzie są różni.
Kiedy w nocy pojawiły się 2 nowe dziewczyny to ja właściwie tylko usłyszałam,
że ktoś wchodzi i dalej zapadłam w sen. Mało tego, jak się rano obudziłam to
już ich nie było.
Kolejna pobudka też o 7.00. To
właściwie jak luksus :)
Już dzień wcześniej zdecydowałam, że zobaczyłam wszystko co chciałam. Właściwie
chciałam jeszcze odwiedzić znajomych z naszego firmowego biura ale zapomniałam
adresu więc zdecydowałam, że następnym razem. Kolejnym punktem wycieczki ma być
odradzana przez wszystkich Konstanca. Sama chcę się przekonać dlaczego nie
warto tam jechać. Chwilę rozważam czy iść na przystanek autobusowy czy raczej
pieszo. Perspektywa marszu w upale jakoś średnio zachęca ale ostatecznie
decyduję się na spacer.
Po dotarciu na dworzec Gara de
Nord (słowo „gara” generalnie oznacza dworzec, a „autogara” dworzec autobusowy)
kieruję się prosto do kas. W kolejce obok zrobiła się jakaś mega awantura bo
jakaś Pani wepchała się do kolejki. Zupełnie jak u nas :) Sam dworzec z zewnątrz nie
robi jakiegoś wrażenie, od kolejny komunistyczny budynek. Za to w środku to już
jest całkiem przytulnie. Przeszkolony dach, pociągi dojeżdżają tutaj jako do
stacji końcowej. Podobne rozwiązanie ma np. dworzec w Mediolanie. Za to w
przeciwieństwie do innych zachodnich krajów na dworcu nie ma zakazu palenia
więc każdy kopci ile wlezie. Sporo podróżnych więc siadam sobie na mapie i
obserwuję rotującą tablicę rozkładu jazdy. Okazuje się, że pociąg ma 15
minutowe opóźnienie – do przeżycia. Po chwili pojawia się kolejna aktualizacja,
doliczamy kolejne 35 minut. Oczywiście takie czekanie ma też pewne zalety.
Obserwowanie innych to ciekawe zajęcie. Kiedy odsiedziałam już swoje na tablicy
pojawia się informacja, że pociąg podjedzie na peron 1. Ludzie kierują się w
stronę „linii 1” (czyli naszego peronu). Niby stoi jakiś pociąg ale czy to ten?
Jakieś Panie rumuńskiego pochodzenia podchodzą do stojącego obok kolejarza i
się pytają. Obserwując jego gestykulację i ton wypowiedzi tłumacze to sobie „po
moim trupie z tego peronu odjedzie pociąg do Konstancy”. Co oczywiście nie
napawa mnie optymizmem. Co tu robić poza obserwowaniem tubylców? Po jakiś 10 minutach
stania na peron wchodzi jakaś dziewczyna, która informuje innych – oczywiście
po rumuński – o czymś zdecydowanie ważnym. Ja podchodzę do niej i pytam się po
angielsku. Ku mojej radości dziewczyna informuje mnie o zmianie peronu i
doradza szybką relokację na nr 9. Co dziwne nigdzie nie ma żadnej informacji o
tej zmianie peronu. Dopiero na pociągu
widzę napis Konstanca i numery poszczególnych wagonów. Wagon od lokomotywy ma
nr 21, a mój wagon ma nr 9….słychać gwizdek, ludzie biegają w różne strony. Jakaś
masakra :)
Ostatecznie szybkim krokiem dochodzę do wagonu nr 9, zajmuje moje miejsce nr 94
i czekam na odjazd. W pociągu czyściutko, klimatyzacja działa jak należy. Istna
„Francja- elegancja”. Oczywiście w moim przedziale miejsce zajmuje Pani
skandalistka, która wepchała się do kolejki. Jej mąż pomaga mi umieścić plecak
na półce, a córka częstuje mnie ciastkami. Z około godzinnym opóźnieniem
ruszamy do Konstancy.
Od tej pory nie mam już w
zasadzie nic zaplanowanego, ani dalszej trasy, ani noclegów. Zaczyna się
prawdziwy spontan :)
Po wyjściu z pociągu pierwsze co rzuca mi się w oczy to kilkanaście osób
oferujących noclegi. Zaczepiam jednego Pana, który informuje mnie, że oferuje
nocleg w Mamai.
Mamaja to oddalone o kilkanaście
kilometrów na północ od Konstancy miasteczko. Dodam, że właściwie nie widać
kiedy wjeżdża się z Konstancy do Mamai. Oba miasteczka składają się jakby na
jedne organizm. Dodatkowo Mamaja to największy ośrodek wypoczynkowy nad Morzem
Czarnym. Długie piaszczyste plaże i wiele hoteli zapewniających różnego rodzaju
atrakcje turystyczne. Takie nasz rodzime
Władysławowo :)
Jeszcze wtedy oczywiście nic
takiego na temat Mamai nie wiedziałam, więc Panu ładnie podziękowałam. Zależało
mi na Konstancy a nie innym miejscu. Postanowiłam więc poczekać chwilkę aż
podróżni z pociągu się bardziej rozejdą. Po kilkunastu minutach wyszłam przed
dworzec i od razu podeszła do mnie taka Babuszka. Kurcze no jak nic ok. 80 lat,
jak nie więcej. I oczywiście mówi coś do mnie po rumuńsku. Zrozumiałam słowo
„germania” i resztę ułożyłam sobie sama ;) Generalnie Pani oferowała pokój za
bliżej nieokreśloną cenę, stosunkowo blisko dworca z widokiem na port w
Konstancy. Wcześniej kilka dni mieszkała u niej kobieta z Niemiec, która tego
dnia pojechała do Turcji. Całość brzmiała dość sensownie więc postanowiłam
zaryzykować. No bo jak tu nie pomóc takiej Babuszce. Teraz wiem, że to był błąd
;)
Większość z tego co do mnie
mówiła sama sobie tłumaczyłam. Jedno czego byłam pewna to, że Niemka na pewno u
niej spała, i że Babuszkę bardzo bolały zęby. Całą drogę biadoliła i pokazywała
jak ją boli policzek. Jedyne co mogłam zrobić to przytakiwać. Ale nie
wybiegajmy za daleko. Na początku Babuszka kazała mi kupić bilet na autobus miejski.
Od razu wzięła go do ręki. Nie
wiedziałam jak to rozumieć, czy powinnam kupić też bilet dla niej? Czy może
Babuszka chce go tylko potrzymać? No więc ostatecznie jak podjechał nasz
autobus to zapakowałyśmy się do środka a Babuszka skasowała bilet. Dodam mój
bilet. Po prostu chciała mi pomóc, przynajmniej tak sobie tłumaczę bo nie
czekałam na dalszy rozwój wypadków i wyciągnęłam bilet z jej ręki. Do Waszej
wiadomości w Konstancy kupuje się od razu 2 bilety, tzn. kartonik jest jeden
ale z obu stron jest możliwość skasowania go. Od razu wychodzą z założenia, że
jak gdzieś jedziesz to musisz i wrócić. No więc po 3 przystanku pytam się czy
to daleko bo w sumie miało być blisko. Babuszka macha ręką i w dalszym ciągu
pokazuje jak ją bolą zęby. No nic, ostatecznie zatrzymujemy się na przystanku 5
lub 6. Babuszka od razu mnie informuje, że do centrum powinnam jechać z tego
samego przystanku. Trochę to dziwne, ale później się okazuje, że autobus robił
po prostu dużą pętlę. Wylądowałyśmy na jakimś blokowisku. Nigdzie nie widać nic
zielonego, trawa wypalona od słońca bo to w sumie koniec sierpnia. Idziemy
głębiej w osiedle. Jakoś średnio mi się to wszystko podoba ale co zrobić. Teraz
zacznie się najlepsze :)
Dochodzimy do jej bloku i klatki. I owszem blok ma widok na morze, ale
mieszkanie Babuszki znajduje się na parterze, a w ogródku rośnie pełno drzew
więc morza nawet ociupinki nie uraczysz :)
Mało tego oferowany pokój jest rupieciarnią wszystkiego co zbędne, i tak można
tam znaleźć: obrazy w gigantycznych ramach, zwoje dywanów, jakieś wystawione na
środek meble i 6 kompletów kołder. Rany Julek, myślałam, że najgorszy pokój
trafił nam się kiedyś we Florencji ale ten syf bił wszystko na głowę. To
jeszcze nie koniec ;) Pościel leżąca na czymś co przypominało łóżko ewidentnie
należała jeszcze do Niemki bo wszystko było skotłowane jak to po nocy.
Oniemiałam na jakieś 60 sekund. Babuszka chyba myślała, że jestem pod takim
wrażeniem „bogactwa” bo z zadowoleniem mi się przyglądała. Jak już doszłam do
siebie to pytam o cenę. Babuszka coś tam odpowiada ale ja albo jestem szoku i nie rozumiem, albo nie dociera do
mnie proponowana kwota. Wyciągam kartę i proszę aby Babuszka napisała. Widzę
liczbę „8”. To bardzo podejrzane bo lej (lei) rumuński miał wtedy notowania
mniej więcej 1:1, czyli 1 lei =1 złotówka (możecie spotkać się tez z określeniem
RON w przypadku waluty rumuńskiej). Rozważam czy warto w takiej norze spędzić
choćby godzinę, ale 8 lei to sami przyznacie dość kusząca propozycja.
Postanawiam się upewnić i wyciągam banknot 10 lei aby go pokazać Babuszce. Dacie
wiarę, że ona kręci przecząco głową i pokazuje mi na palcach 8 i wskazuje na
banknot 10 lei. Czyli ostatecznie 80 lei za taką NORĘ! Ręce mi opadły. Nie
wiedziałam czy się śmiać czy płakać bo tu taki kawał od centrum, a Babuszka mnie w takie bambuko zrobiła.
Postanawiam się nie dać i jej mówię, że za tyle to nie i dziękuję. Oczywiście
ona stara się targować ale ja jestem zdecydowana, że nie dam jej zarobić nawet
1 lei. Wracam na przystanek i czekam na autobus jadący na dworzec. Mam w końcu
jeszcze drugi odcinek z mojego biletu. O tyle dobrze. Właściwie to komunikacja
miejska w Konstancy jest dość tania – 3,40 lei za bilet w dwie strony.
Oczywiście przekłada się to na jakość autobusów, ale nie można mieć
wszystkiego.
Dojeżdżam na miejsce. Na dworzec
jedzie się znacznie dłużej bo ok. 25 minut. Okazuje się, że to jednak nie było
tak blisko jak Babuszka próbowała mi wmówić. Rozważam pomysł czy rumuńskie
informacje turystyczne też pomagają znaleźć nocleg jak to miało miejsce w
Czarnogórze. Rozmawiam chwilę z taksówkarzem o możliwości dotarcia do takowej
informacji turystycznej. Pan zagaduje do swoich kolegów po fachu i ostatecznie
doradzają mi zagadać z Panią w biurze podróży, które znajduje się na terenie
dworca. Kieruję się tam i chwilę rozmawiam ze wspomnianą Panią, która
rekomenduje mi pobliski hotel Florentina jako dość tani i położony 5 minut od dworca.
Ruszam na poszukiwania hotelu i po 10 minutach docieram na miejsce. Później
odkryłam drogę na skróty i faktycznie dojście na dworzec trwa ok. 5 minut. Na
miejscu okazuje się, że pokój dwuosobowy kosztuje uwaga…..89 lei a więc tylko 9
lei więcej aniżeli „nora” u Babuszki. Po hostelu w Bukareszcie i propozycji Babuszki,
pokój z łazienką jawi mi się jako luksus, na który warto się skusić :)
Z tej radości postanawiam szybko
wziąć prysznic i uderzyć na miasto. Póki co zdecydowałam się na jeden nocleg
ale informuje Panią z recepcji o możliwości zmiany mojej decyzji jutro.
Jednocześnie Pani podpowiada mi jak dostać się nad morze. Łapię kolejny autobus
i podjeżdżam do, nazwijmy to, centrum Konstancy. I powiem Wam szczerze, że
wcale nie żałuję, że tu przyjechałam. Po pierwsze można sobie zrobić bardzo
przyjemny spacer nad morzem, w stronę wizytówki Konstancy – Cazino Paris, a
później portu. Po drugie zaniedbana ale robiąca wrażenie Starówka też mnie
urzekła. Po trzecie jest bardzo fajna plaża z przepięknym falochronem. Po
czwarte tłumów tam nie widziałam a dla mnie to mega plus.
Kiedy wysiadłam na przystanku,
swoje pierwsze kroki skierowałam ku Placu Viktorii. Już stamtąd widać dachy
pobliskiego Małego Meczetu. Później ulicą Trajana dotarłam do Placu Owidiusza
gdzie uwagę przyciąga Pomnik Owidiusza, dominujący nad placem budynek Muzeum
Historii i Archeologii oraz pobliski Meczet Mahmuda. I tu akurat trafiłam na
kiermasz lokalnych wyrobów różnej maści. Kolejne zakupy za mną :) Stamtąd Starówką
dotarłam już na przystań.
Wzburzone fale uderzające o pobliskie betonowe
falochrony, słonko i przyjemny wiatr. Cudo!
Przechodzę wzdłuż przyjemnych
knajpek z widokiem na marinę i decyduję się lokal Marina Bay. Z głośników
płynie Fun Lovin Criminals, na pobliskim jachcie powiewa bandera z wizerunkiem
Che Guevara. Otrzymuję menu, całe po rumuńsku. Niestety knajpa nie dysponuje
wersją angielską. Decyduję się na piwo Ursus Blond i spaghetti carbonara bo to
w sumie rozpoznaję i po rumuńsku :)
Wszystko było smaczne a piwo….mmmm. Mimo przygody z Babuszką dzień można uznać
za całkiem udany.
Wracam do hotelu i odpalam
Discovery Channel. Już postanowione, zostaję w Konstancy jeszcze jeden dzień.
Rano schodzę na śniadanko do
hotelowej „stołówki”, bo raczej tak to miejsce należy nazwać, na pyszną
jajecznicę. Z nowymi siłami udaję się do Mamai w celu plażowania :) Ale najpierw obowiązek
a potem przyjemność. W związku z tym, że Mamaja leży kawałek drogi od mojego
hotelu, decyduję się na podróż busikiem linii 310, uwaga za 1 lei :) Nawet nie wiecie ile
osób może się zmieścić do takiego busa. Pan Kierowca zobowiązuje się wysadzić
mnie przy autogara Tomis, bo stamtąd odchodzą autobusy do Tulczy, mojego
kolejnego przystanku na trasie. I tak jedziemy, jedziemy aż dojeżdżamy i
okazuje się, że Pan Kierowca o mnie zapomniał. I co zrobił? Złapał jakąś Panią,
która akurat sobie przechodziła. Wcisnął jej do ręki 2 lei i coś do niej po
rumuńsku zagadał. Pani chwyciła mnie za rękę i pociągnęła na drugą stronę
ulicy, zagadała do innego kierowcy busika, wcisnęła mu forsę do ręki i mnie
wyściskała :)
No czegoś takiego się nie spodziewałam. Kierowca nr 2 kazał mi usiąść blisko i
powiedział, że na pewno mnie wysadzi przy autogara Tomis i tak też zrobił. Kolejny
dowód na to, że Rumunii to świetny naród!
Na miejscu spisuję autobusy do
Tulczy i kieruję się na plażę. Czas złapać trochę opalenizny :)
Ilość osób na plaży i ich
wariacje na temat możliwości rozłożenia ręczników wprawiły mnie w małe
osłupienie. Po przejściu jakiś 40 metrów doszłam do wniosku, że nigdzie
praktycznie nie ma wolnego miejsca na wciśnięcie się. Poszukiwania skrawka
plaży trwały jakieś 15 minut i ostatecznie udało mi się coś znaleźć. Reszta
dnia wyglądała następująco: woda, piasek, książka, lodzik (i bez podtekstów
proszę :)),
woda, słońce, piasek, drugi boczek, itd.
Wieczorem nie mogła się
powstrzymać aby nie przejść się promenadą raz jeszcze. Serio kochani polecam
Wam Konstancę. Tam jest super!
Oczywiście jak na początku, tak i
na końcu musi mi się cos przytrafić. Nie można wyjechać z Konstancy od tak
sobie ;) W związku z tym, że moim kolejnym przystankiem była Tulcea (Tulcza)
skąd planowałam popłynąć Dopływem Dunaju aż do jego ujścia do morza, a nie
wiedziałam o której odpływa prom z Tulczy, postanowiłam wyjechać z Konstancy
bladym świtem. Autobus do Tulczy odchodził o 6.50. Nastawiłam budzik na 4.20
aby zdążyć ze wszystkim. Jeden plecak na plecach a drugi na ramieniu. W jednej
ręce klucz z wielką drewnianą gruszką, a w drugiej dwa piloty: od TV i
klimatyzacji. Schodzę z 4 piętra na dół i nagle….mały plecak zsuwa mi się z
ramienia, uderza o rękę. Ratuję się aby
nic nie wypadło mi z ręki i niestety to mi się nie udaje. Katastrofa bo jeden z
pilotów spada z 3 piętra w studnię między schodami i ląduje z trzaskiem na
dole. Co sił w nogach zbiegam na dół aby sprawdzić czy wszystko w porządku.
Jakoś trudno mi w to uwierzyć, bo już na poziomie 1 pietra widzę co najmniej 3
elementy pilota. Podbiegam i faktycznie, baterie oddzielnie, klapka oddzielnie,
ale to nawet nie jest najgorsze….pytanie „gdzie jest druga połowa pilota?”. Nie
ma co udawać, Pani z recepcji na pewno to zauważy, więc od razu się przyznaje
do „wypadku” i wciskam jej w rękę 20 lei w ramach przeprosin.
Kieruję się na drugą stronę
ulicy, na przystanek. Dobrze, że mam zapas czasu bo po 20 minutach busa 310 ani
widu ani słychu. Na przystanku czekają razem młoda dziewczyna i starsza Pani, które
wyglądają na Romki. Normalnie bym się pewnie wystraszyła ale ja postanawiam
zagadać czy też czekają na bus 310. Potwierdzają i zerkają na zegarek. Raczej
im się nie śpieszy i bo wracają do rozmowy. Po kilku minutach zagadują do
jakiejś kobiety, która akurat tamtędy przechodzi. Raczej chodzi im o mnie niż o
siebie. Chwile dyskutują i nagle decyzja. Machają i tłumaczą, że idziemy do „gara”
a stamtąd będą już na pewno autobusy do „autagara Tomis”. Podprowadzają mnie
pod sam przystanek, zagadują do jakiejś kobiety i proszą ją o pomoc. Kobieta
zgadza się bez problemu i jedzie ze mną aż do Mamai i dworca autobusowego Tomis.
Nawet podprowadza mnie pod sam dworzec.
Słuchajcie, ja nigdzie nie
spotkałam się z taką pomocą, życzliwością i gościnnością jak w Rumunii. Właśnie
te i późniejsze moje przygody pozwalają mi wierzyć w ludzką bezinteresowność.
Ja po prostu kocham Rumunię :)
PS. W części drugiej Delta Dunaju i Transylwania :)
Komentarze
Prześlij komentarz